'Zjawa', czyli dlaczego panowie nie nosicie czapek?

/
01:40:00

Już dawno nauczyłam się żeby za wiele się nie spodziewać po filmach hollywoodzkich, ale cała ta otoczka wokół „Zjawy” jako filmu, który w końcu zapewni DiCaprio Oscara, jakoś na mnie zadziałała i dlatego miałam nadzieję na coś przynajmniej niezłego. Założenie było takie, że mamy mężczyznę, którego nie wszyscy kompani tolerują (choćby ze względu na półindiańskiego syna) i którego, mając lepsze lub gorsze usprawiedliwienie i motywy, porzucają na śmierć z mrozu i głodu po ataku niedźwiedzicy broniącej młodych. Siła napędowa do dalszego działania? Oczywiście, zemsta. Założenie może nie nowatorskie, ale na pewno można było z tego zrobić dobre kino (szczególnie, że paralelnie obserwujemy Indian poszukujących córki wodza, więc jest pewna zbieżność, z której coś by mogło wyniknąć). Czy dobre kino zrobiono to już inna sprawa.

Kiedy już odżyłam po tym, jak umarłam ze śmiechu na najgorszej na świecie reklamie żelu intymnego (nic tak nie wprawia w podniosły nastrój przed filmem jak reklamy), przyszła pora na uspokojenie się i wczucie w nastrój niezmierzonych lasów Ameryki Północnej. Pomijając krótki prolog – zaczęło się dobrze, nawet bardzo dobrze. Otwierająca film scena z wodą płynącą między drzewami jest przepięknie sfilmowana i w zasadzie reprezentuje to, co w filmie najlepsze i najbardziej warte uwagi – zdjęcia. Zajmował się nimi Emmanuel Lubezki, który zrobił już na nas wrażenie rok temu „Birdmanem”. Skojarzenie nasunęło mi się szczególnie podczas pierwszej sceny walki między białymi a Indianami, która wyglądała fenomenalnie. Kamera odnajdowała najciekawsze wydarzenia rozgrywające się między drzewami, śledziła daną postać po to, by w chwili jej śmierci porzucić ją na rzecz kolejnej, i w ten sposób zatoczyła koło po całym planie, pokazując efekty zniszczeń. Moim zdaniem – mistrzostwo. Nieco gorzej było potem, przy czasem przesadnych zbliżeniach na twarz Leonardo, bądź w przypadku bezsensownego ujęcia makro na kupkę mrówek, co chyba miało być bardzo artystyczną wstawką, tak samo jak retrospekcje głównego bohatera i szepty ukochanej (mam alergię na podniosłe szepty w obcych językach, a  Iñárritu egzaltowanych scenek-wstawek z retrospekcjami było strasznie dużo i nijak nie komponowały się z resztą filmu).



Czy Oscar się Leonardowi należy to nie ulega wątpliwości, ale niekoniecznie za rolę w „Zjawie” – gdyby Akademia spytała mnie kiedyś o zdanie to doradziłabym przyznanie nagrody za całokształt twórczości. Jak wiele innych osób jestem zdania, że w „Wilku z Wall Street” miał ciekawszą rolę i przeszedł samego siebie miotając się jak szalony po schodach w jednej ze scen, więc wydaje mi się, że jeśli chodzi o wysiłek aktorski to tam dał z siebie znacznie więcej. W „Zjawie”, jakkolwiek bardzo się starał, nie poruszył mnie. Nie współczułam jego postaci – może z wyjątkiem samego faktu bycia rozszarpywanym przez niedźwiedzia – nie czułam jego tragedii, nie widziałam nienawiści i pragnienia zemsty w jego oczach. Musiałam uwierzyć na słowo, bo tak pisali w streszczeniu, tak sam bohater napisał na ścianie i tak nakazuje wierzyć doświadczenie z takimi historiami. Ja tego nie czułam. Co do bólu, głodu i desperacji – tak, aktor bardzo malowniczo się opluł, głośno dyszał (ja bym na jego miejscu nie miała siły tyle dyszeć) i ogólnie sprawiał wrażenie pognębionego tym, co reżyser mu zafundował, jednak realistyczne odegranie bólu i głodu to jeszcze nie jest szczyt aktorstwa i właściwie DiCaprio nie miał zbyt wiele do zagrania. Myślę, że nie mógł w żaden sposób zagrać lepiej żeby podbić moje serce – ta rola po prostu się do tego nie nadawała. Nie mogłam przejąć się postacią Glassa nawet w połowie tak bardzo jak współczułam Chuckowi Nolandowi w „Cast Away”, choć temu drugiemu nikt nie umarł. 



Oscar dla Matki Natury! O, z tym się zgadzam i podpisuję wszystkimi czterema kończynami. Widoki w filmie są wspaniałe, są cudownym wytchnieniem od przemęczonej twarzy Leo, właściwie chętnie zamówiłabym je sobie w tym filmie w proporcji dziewięć do dziesięciu. Przepiękne górskie szczyty, panoramy rzeki, śniegowe czapy otaczające górski strumyczek, zorza polarna nad drzewami – można by z tego zmontować przepiękny dokument przyrodniczy. I nie jestem tu w żadnym razie cyniczna – to właśnie pejzaże i malownicze okoliczności sprawiły, że mimo wszystkich błędów i niedociągnięć, do których zaraz dojdę, film zdołał wywrzeć na mnie w miarę niezłe wrażenie i pozwolił dojść do wniosku, że czas spędzony w kinie nie był czasem całkiem straconym.

Fuck logic. Glass, według wszelkich zasad prawdopodobieństwa, powinien zostać przebity strzałą, kilka razy zastrzelony, wykrwawić się, mieć połamany kręgosłup, pękniętą czaszkę, a wiele części ciała powinno mu odmarznąć i odpaść. Ale nie, nasz bohater nie przejmuje się nawet tym, że ciało mu gnije, i wkrótce na swej drodze napotyka na tak uzdolnionego i przyjaźnie nastawionego Indianina, że niedługo potem ma już „tylko opuchliznę”. Poza tym dlaczego w tym filmie, na takim mrozie, nikt nie nosi czapek? Czy ani jeden z bohaterów nie miał babci? Nie wiem jakim cudem tam ktokolwiek wrócił do domu w jednym kawałku. W całym filmie było niestety mnóstwo fragmentów, które przypominały mi, że to tylko masowa amerykańska produkcja, w której realizm nie ma wiele wspólnego z prawdziwym realizmem. Pod koniec byłam już tym na tyle zmęczona, że nie mogłam poważnie traktować ostatecznego pojedynku między bohaterami, w którym co chwilę ktoś wyciągał sobie z ciała ostrze, żeby zadać nim następny cios. Dość powiedzieć, że słyszałam na sali śmiechy, a chyba nie takie było zamierzenie reżysera.




Aktorsko film wypadł nieźle, ale tylko nieźle. Przy tym od razu muszę wspomnieć, że jakoś nie potrafiłam oskarżać towarzyszy Glassa o to, że chcieli go zostawić. Fitzgerald, którego grał Tom Hardy, był zły i skupiony na sobie, ale przy tym wyglądał jak ktoś, kto wcale nie ma nic złego na myśli - chce tylko przeżyć, wrócić do domu w dobrym stanie i wieść przyjemne życie. Trudno odmówić mu w tym racji. Hardy zagrał całkiem dobrze osobę nie mającą skrupułów, przy czym nie popadł w przesadę i nie stworzył evil villaina, a po prostu postać mężczyzny, który dba przede wszystkim o własne dobro, niezależnie od okoliczności, i nie bawi się w przeżywanie emocji. Nie obdarzyłam przez to tej postaci silnymi (negatywnymi) uczuciami, więc trudno było mi pragnąć zemsty za jego uczynki. Tak naprawdę nikogo tutaj zbytnio nie polubiłam ani nie znienawidziłam, a chyba najbardziej interesowałam się losem koni. To przykre, ponieważ widziałam wyraźnie jak wysoko mierzyła cała ekipa odpowiedzialna za film. Coś jednak nie zagrało. Być może nie tyle sami aktorzy, co scenariusz, który wykreował dla aktorów postacie dość archetypiczne: nieczułego egoisty, naiwnego tchórza, prawego i bohaterskiego przywódcy (całkiem przekonujący Domhnall Gleeson) czy dowolnego typu Indianina (ci akurat byli całkiem realistyczni i ludzcy) lub Złego Białego. Przez to wszystko w pewnym momencie zaczęłam postrzegać „Zjawę” trochę bardziej jako bajkę niż poważny film i przestałam mieć duże wymagania wobec aktorów. Nie poruszyli mnie, nie zainteresowali swoimi motywami, nie przywiązałam się do nich. Mało przejęłam się losem indiańskiej córki, do której poczułam tylko cień sympatii, a chciałam znacznie więcej. Jak na taką ilość zbliżeń na twarze przeżyć było zdumiewająco mało. Pozostawały ładne widoki.


You may also like

2 komentarze:

  1. Ano właśnie, ciekawy wątek poruszyłaś. Wszędzie się trąbi, że to film o zemście, ale podejrzewam, że gdybym nie czytała opisów, to wcale bym tego nie zauważyła na pierwszym miejscu. Bardziej o woli przetrwania, o okrutnej naturze, o zdobywaniu Ameryki zębami i pazurami. Zemsta jest gdzieś tam w tle, ale wcale nie czułam, że to ona napędza bohatera.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja w ogóle dość szybko zapomniałam, że Glass miał syna i dopiero jak pisał na śniegu o Fitzgeraldzie przypomniałam sobie, że ktoś tam w sumie miał się mścić. Chyba za bardzo byłam skupiona na zastanawianiu się jakim cudem ten człowiek jeszcze żyje. To właśnie natura jest tu według mnie główną bohaterką filmu.

      Usuń

Obsługiwane przez usługę Blogger.