Granie w gry zwykle traktuję jak oglądanie filmu czy czytanie książki – nie zależy mi na sprawdzaniu własnej zręczności i zwykle nie odczuwam potrzeby żeby spędzać długie godziny, głowiąc się nad zagadkami – ale bardzo cenię sobie wciągającą historię, intrygujące pomysły i artystyczne grafiki.  Kiedy zobaczyłam na Steamie grę Shelter 2 (z ładniejszą grafiką niż w pierwszej wersji) wiedziałam od razu, że to coś dla mnie.

Shelter 2 to piękne, spokojne i symboliczno-realistyczne spotkanie z przyrodą. Gracz wciela się w samicę rysia, która na początku gry spodziewa się młodych i musi odnaleźć bezpieczne schronienie, które mogłaby potraktować jako dom dla kociaków. Pomagają jej w tym podszepty gwiazd, które prowadzą ją w odpowiednie miejsce. W jednej chwili można dostać ataku serca, kiedy ucieka się przed drapieżnikami, a zaraz potem mowę odejmują niezwykłe widoki dzikiej głuszy, z gwiezdnymi konstelacjami rozpościerającymi się na niebie. Gra naprzemiennie oszałamia swoim prostym pięknem i daje poczuć bezradność zwierzęcia, które zdane jest tylko na siebie, a musi utrzymać przy życiu cały miot kociąt. Nie jest to wcale łatwe, bo gryzonie są szybkie i zwrotne, łatwo w pogoni wpaść na drzewo i zgubić trop, a bogata w przeróżne tekstury grafika sprawia, że zwierzęta naprawdę znikają w otoczeniu. Gdyby nie zmysł węchu, często wypatrzenie brązowego gryzonia w gąszczu ciemnych traw, czy białego zająca w śniegu zimą, byłoby niezwykle trudne, bo wszechobecne wzory świetnie odgrywają rolę prawdziwego kamuflażu.


Co według mnie najciekawsze, grając w tę grę czułam się – jak mi się wydaje – podobnie do prawdziwej rysiej mamy. Nie wzruszałam się uroczymi kociakami tak, jak to mają w zwyczaju ludzie, nie irytowałam gdy coś mi nie wyszło – po prostu robiłam swoje, nie poddając się i wiedząc, że ode mnie zależą losy kilku istot. Tylko tyle i aż tyle. Bardzo często nawoływałam młode, by nie tracić ich z oczu, a kiedy któreś znikało zupełnie nagle, porwane przez drapieżnika, bądź przemęczone z głodu (polować trzeba naprawdę dużo) – nie czułam rozpaczy. Czułam pustkę i zagubienie, nie wiedząc co właściwie się stało, gdzie szukać młodych i gdzie się podziały małe rysie, czemu nie odpowiadają na wołanie. Bo wystarczy chwila nieuwagi i koniec. A nie można się roztkliwiać, bo liczy na nas jeszcze reszta miotu.

Wzruszyła mnie ta szczególna matczyna troska, wolna eksploracja świata i trudne chwile, jak wtedy, gdy młode odchodzi za wcześnie lub dokładnie wtedy, kiedy przychodzi na to odpowiednia chwila. Zakończenie gry wynagradza jednak wszystkie smutki i żale – jest subtelne i piękne, a towarzyszy mu nastrojowa muzyka (cały soundtrack gry ma niezwykły, relaksujący klimat, przez co gra świetnie sprawdza się jako sposób na wieczorne odprężenie).


Jedno przejście gry zajmuje około półtorej godziny, jednak można swoich sił próbować dalej, przewodząc kolejnym pokoleniom, bądź sprawdzając swoich sił na trudniejszym poziomie „survival”. Jeśli jesteście odporni psychicznie, to od razu polecam dodatek Shelter 2 Mountains, w której dostajemy więcej terenu do eksplorowania, przepiękne zorze polarne, ale też więcej drapieżników, które mogą stać się nie tylko naszym łupem, ale i groźnym myśliwym.

Bardzo polecam wam Shelter 2; to prawie jak oglądanie Animal Planet, a czasem nawet i lepiej.

Follow my blog with Bloglovin

„Pokój” to bez dwóch zdań najlepszy film, na jakim byłam w tym roku w kinie; został też nakręcony na podstawie jednej z najciekawszych książek, jakie czytałam w ostatnich latach, autorstwa Irlandki Emmy Donoghue. Powieść „Pokój” została nominowana do nagrody Bookera – tak na nią trafiłam – i była w ścisłej czołówce faworytów. Moim zdaniem na pewno zasłużyła przynajmniej na takie wyróżnienie, bo nie tylko poruszyła mnie emocjonalnie i przedstawiła niezwykle trudną i ciekawą historię, ale przede wszystkim zostawiła mnie z wieloma przemyśleniami na temat kultury i społeczeństwa, choć całą opowieść poznajemy z punktu widzenia dziecka, które samo nic z tego nie rozumie – tym bardziej zachwyca fakt, że mimo wszystko możemy zrozumieć my, czytelnicy.

Donoghue opisała historię młodej kobiety, która jako nastolatka została porwana przez nieznajomego mężczyznę i ostatnie siedem lat spędziła uwięziona w pokoju-szopie, z czego pięć lat wychowywała synka spłodzonego przez porywacza. Jack, którego oczami poznajemy świat tego malutkiego więzienia, nie rozumie tragedii swojego położenia, nie zdaje sobie sprawy z tego, że poza Pokojem coś jeszcze jest. Matka przedstawiła mu świat w taki sposób, żeby wszystko, co widać w telewizji wydawało się fikcją a to, że porywacz – Stary Nick – regularnie przynosi im podstawowe produkty – na wpół magią. Stary Nick zresztą nigdy Jacka nie widział – matka chłopca wywalczyła ten jeden warunek swojej niewoli, próbując chronić dziecko, które momenty wieczornych i nocnych odwiedzin przeczekuje zamknięte w szafie. Jack jednak rośnie coraz bardziej, naturalnie staje się bardziej ciekawski i wymagający, i nie zawsze łatwo go opanować. Jego matka – Joy – wymyśla więc ryzykowny sposób na wyrwanie się z rąk porywacza, ale będzie to wymagało współpracy syna, który niekoniecznie jest na to gotowy.


Wydaje się, że obserwowanie horroru, jaki spotkał przypadkową dziewczynę, to najgorszy możliwy wariant, jednak – co uważałam za najlepsze w powieści i tak samo spodobało mi się w filmie – okazuje się, że sprawa sięga o wiele głębiej. Bo jeśli nawet uda się uciec – co wydaje się szczęśliwym zakończeniem – to jak po tylu latach wrócić do społeczeństwa, jak spojrzeć w oczy ludziom, którzy zapamiętali cię w zupełnie inny sposób, jak wytrzymać ich współczujące i nierozumiejące spojrzenia? A przede wszystkim – jak miałby się w tym wszystkim odnaleźć mały Jack, który nigdy nie wiedział, co tracił? Skąd wziąć siłę i cierpliwość, jeśli już nie jest się na skraju wytrzymania i nie walczy się o życie? Te wszystkie pytania film stawia w bardzo subtelny sposób (choć – ze względu na różnice między środkami przekazu – nieco mniej subtelny niż w powieści) ponieważ wszystko zostaje przefiltrowane przez nieświadome wielu rzeczy oczy Jacka. Problemy nie są przedstawione łopatologicznie ani w sposób zbyt przerysowany czy brutalny, a jednak – będąc dorosłymi ludźmi – rozumiemy.


Jeśli miałabym porównać film i książkę, to porównanie wypadłoby nadzwyczaj korzystnie dla obu stron. Niczego innego się nie spodziewałam odkąd tylko dowiedziałam się, że to autorka powieści we własnej osobie jest odpowiedzialna za scenariusz. Doskonale wyczuła na które fragmenty powinna w filmie położyć nacisk, a które da się wyciąć w taki sposób, by nie stracić za wiele przekazu. Kilka scen, które w książce ukazywały bezduszne żerowanie mediów na ludzkiej tragedii (czy to w postaci talk show czy przeintelektualizowanych rozmów na kanale kulturalnym) w filmie skondensowano w jednej, mocnej scenie, do której już właściwie nie trzeba było nic dodawać. Bardzo dobrze zostały też zobrazowane momenty ujawniające różnego rodzaju konstrukty społeczne, z których w życiu codziennym nie zdajemy sobie sprawy, a po rozłożeniu na czynniki pierwsze okazuje się, że wcale nie mają zbyt wiele sensu. Szczególnie w powieści pojawiły się fragmenty opisujące niezrozumiałe dla Jacka przeświadczenie otoczenia, że powinien się zachowywać w taki czy inny sposób, lubić to czy tamto. Bo niby dlaczego różowy jest kolorem dla dziewczynek, niby dlaczego to chłopcy mają się dzielić z dziewczynkami albo starsi z młodszymi? Jack zadaje rozbrajające pytania, które są tak naprawdę pytaniami bardzo ważnymi, pokazującymi jak wszystko to, co nas otacza nie jest w rzeczywistości tak logiczne i naturalne, za jakie się je uważa. Jego brak zrozumienia dla naszej szarej codzienności to to, co najbardziej zachwyciło mnie w powieści i sprawiło, że myślę o Emmie Donoghue z ogromnym podziwem dla jej przenikliwości. Przede wszystkim zaś jestem wdzięczna za to, że miałam wrażenie jakbym do wszystkiego dochodziła sama, bez nachalnego amerykańskiego ding, ding, ding, it’s profound!  


Brie Larson dostała za rolę w filmie Oscara. Jak najbardziej jej się należał – dawno nie widziałam tak zmęczonego aktora, Leonardo ze swoją „Zjawą” może się schować. Bardzo dobrze uchwyciła emocje targające bohaterką, wszystkie frustracje, żale i blokady spowodowane wieloletnim uwięzieniem. A przy tym instynkt macierzyński w tym najtrudniejszym wydaniu, kiedy chce się dla dziecka jak najlepiej, ale najlepiej się nie da. Bardzo spodobała mi się także rodzina Joy, a szczególnie Joan Allen, grająca jej matkę. William H. Macy nie do końca wykorzystał potencjał, jaki tkwił w jednej ze scen, ale jako zagubiony ojciec również wypadł wiarygodnie (bardzo pozytywnym zaskoczeniem była dla mnie rola Toma McCamusa, który wprowadził do filmu odrobinę tak potrzebnego ciepła). Najbardziej jednak jestem zachwycona małym Jackiem, czyli grającym go Jacobem Tremblay’em. To zdecydowanie jedna z najlepszych dziecięcych ról jakie widziałam – ten dzieciak ma ogromny talent i zachowuje się tak naturalnie jak mało który dorosły aktor. Całkowicie mnie kupił i im gorzej coś przeżywał tym bardziej z całego serca mu współczułam i rozumiałam, nie czując śladu irytacji – po prostu widziałam człowieka w człowieku.


Podobno książką już dawno zainteresował się Hollywood, ale reżyser – Irlandczyk Lenny Abrahamson – pierwszy odezwał się do Emmy Donoghue, opowiadając jej swoją wizję ekranizacji; chciał bowiem uchronić tak dobrą historię przed spłyceniem. Takich ludzi nam trzeba! – chciałoby się zakrzyknąć, bo dokładnie to mu się udało. Jestem zachwycona „Pokojem”, bo nawet wiedząc dokładne czego się spodziewać bardzo się wzruszyłam i przeżywałam wszystkie trudy bohaterów równie silnie jak chyba wszyscy na sali kinowej. Bardzo gorąco polecam wszystkim ten film (i książkę!), uzbrójcie się tylko w mocne nerwy i ewentualnie pudełko chusteczek, a na pewno nie pożałujecie decyzji.  

Dziś recenzja nietypowa, bo napiszę o książce w odniesieniu do jej filmowej adaptacji, czy raczej potencjalnych problemów z adaptacją, które dostrzegłam już w trakcie lektury, jeszcze nie obejrzawszy filmu (polska premiera ósmego kwietnia). „High-Rise” Ballarda to jedna z książek z kilometrowej się listy „do przeczytania”, którą ułożyłam w trakcie studiów. Miałam szczęście do wykładowców bardzo entuzjastycznie nastawionych do swojej pracy, którzy nawet nie musieli się specjalnie wysilać żeby przekonać mnie do danej nadprogramowej lektury – wystarczało kilka zdań opisu i ten błysk w oku. Zdarzały się jednak rekomendacje szczególne, którym towarzyszyło podskakiwanie w ekscytacji albo małe pantomimy, na przykład „jestem Jamesem Bondem i zaraz zacznę strzelać”. „High-Rise” został mi zarekomendowany właśnie w taki, zapadający w pamięć, sposób, przez co uplasował się na szczycie mojej listy, choć nie było łatwo tę książkę odnaleźć i dopiero zbliżająca się ekranizacja mi to ułatwiła. Przeczytałam więc, jestem gotowa na film i można by powiedzieć, że wszystko w porządku, ale już mam podejrzenia, że nie będzie tak do końca, bo obejrzę film jedynie luźno inspirowany książką, a to duże marnotrawstwo. Oto dowody:




1. Ta powieść nie ma duszy – czy film umie to odzwierciedlić?

Nie w negatywnym sensie. Ballard w dzieciństwie mieszkał w Szanghaju, narażony na niebezpieczeństwa wojny chińsko-japońskiej w 1937 roku. W młodym wieku, po ataku na Pearl Harbor, spędził aż trzy lata w obozie dla internowanych, gdzie napatrzył się na przemoc i częste brutalne pobicia, a jednocześnie jak mógł korzystał z beztroski związanej z bycia dzieckiem. Jak sam mówił, te wydarzenia odbiły się na jego psychice i sposobie myślenia i to bardzo widać w jego twórczości.  W czasie wojny, w ekstremalnych warunkach, bardzo często zanikają ludzkie odruchy. Ludzie czasem działają automatycznie, dopuszczają do głosu prymitywne instynkty i dbają o zaspokajanie najbardziej podstawowych potrzeb fizjologicznych, jednocześnie wyłączając w głowie pstryczek odpowiadający za instynkt przetrwania – inaczej strach o własne życie sparaliżowałby ich. Wkrada się chaos i nic nie jest pewne. Ten mechanizm zaobserwował Ballard i wyraźnie go to zafascynowało. Pisarz interesował się psychiatrią i psychoanalizą, a kiedy ostatecznie zajął się tworzeniem fikcji literackiej te zainteresowania nadal mu towarzyszyły.

„High-Rise” jest trudną książką. Napisaną niezbyt przystępnym językiem, z beznamiętnymi postaciami. Jest w niej dużo relacji międzyludzkich i dużo erotyki, ale nie ma w ogóle uczuć. Wszystko dzieje się jakoś „poza”, tak jak nie zależy od naszej decyzji to, że oddychamy, czy umieramy ze starości – tak po prostu jest, taka kolej rzeczy. W wieżowcu właśnie pojawia się taki bliżej niezidentyfikowany impuls, coś zaczyna się dziać – wszystkim jest za dobrze, mają zaspokajane wszelkie potrzeby i nawet nie muszą wychodzić poza teren budynku, bo mieści się w nim wszystko od supermarketu, przez basen, aż po szkołę. Tego dobrego gromadzi się już za wiele i kiedy jest za dobrze w końcu muszą zacząć tworzyć się jakieś napięcia – i tak od drobnej szczeliny dochodzimy do całkowitej przepaści, nad którą stają bohaterowie i z rozmysłem w nią skaczą. Od drobiazgu do katastrofy – ład i porządek znikają z rzeczywistości w wieżowcu i bohaterowie zaczynają ulegać tym samym mechanizmom, którym ulegają żołnierze na wojnie. Życie i wyższe wartości tracą na znaczeniu, najważniejsze jest osiągnięcie celu. Jednym z nich, dla trójki głównych bohaterów, jest zdobycie pozycji samca alfa oraz panowania nad najwyższym piętrem budynku – niezależnie od poniesionych kosztów. Czemu to wszystko służy? Ależ absolutnie niczemu, to czysta fizjologia i podskórny instynkt, któremu mieszkańcy wieżowca się poddają. Z czasem zaczynają coraz bardziej przypominać zwierzęta – w najlepszym razie – częściej bezduszne manekiny. Nikt nie wzbudza sympatii; z przerażeniem i niesmakiem oglądamy tę degenerację, zafascynowani jedynie tym jak daleko można się posunąć i popaść w zupełną abnegację.

Jaki problem widzę z ekranizacją? Oglądam zwiastun i widzę zwykły film. Prześliczny wizualnie, spektakularny wręcz, ale bez tego strasznego zaduchu, który towarzyszył mi podczas lektury. Gdyby Giorgos Lanthimos, reżyser filmu z mojej poprzedniej recenzji (KLIK) zabrał się za tę adaptację to może, może wyszłoby z tego coś zbliżonego do oryginału; coś, na co patrzy się z uczuciem niewygody i przestrachem. Ale nie, ta książka po prostu nie jest za bardzo filmowa, należałoby stworzyć atmosferę napięcia bez słów – poruszającym obrazem rozkładu i zgnilizny (w przenośni i dosłownie), a tymczasem dostaniemy pięknego Toma Hiddlestona trochę popaćkanego farbą, ale w dobrej formie i o zdrowej cerze. Film i książka to będą dwa zupełnie osobne dzieła.




2. Tom Hiddleston is the bad guy. Or is he?

To już nie jest zarzut ani wobec książki ani filmu, a bardziej coś, czego się nie spodziewałam, nie umiem sobie wyobrazić i jestem tego bardzo ciekawa. Mianowicie czy Tom Hiddleston może zagrać postać, której nie lubimy i jej nie kibicujemy? To tak czarujący, sympatyczny i charyzmatyczny aktor, że (z całym zaufaniem do jego talentu aktorskiego) nie umiem sobie wyobrazić jak mam oglądać go na ekranie i nie darzyć żadnym afektem, patrzeć chłodno jak wykorzystuje i krzywdzi ludzi dookoła siebie, o sobie samym nie wspominając. Odpowiedź jest pewnie prosta – film to wszystko ugładzi i dostaniemy zupełnie inną postać, do której będzie można się przywiązać. Trochę się cieszę, a trochę jest mi przykro, bo chciałabym zobaczyć tego aktora w nowej odsłonie, a na razie – skubaniec – zawsze dawał się lubić. Ciekawa jestem (a na to wskazuje i zwiastun i plakaty) czy Hiddleston jako Robert Laing będzie grał główną rolę. W książce jest trzech równorzędnych bohaterów (to ciekawe, że bohaterki – choć równie silne, sprytne i gotowe na wszystko jak mężczyźni – są zepchnięte na drugi plan), ale zarówno Jeremy’ego Ironsa (który gra architekta Wieżowca, Anthony’ego Royala) jak i Luke’a Evansa (szalony dokumentalista Richard Wilder) trudno się w zwiastunie dopatrzeć.

3. Zimno, zimno

Ballard pisał bardzo oszczędnym stylem. Narracja jest chłodna, język wyrazisty, ale przy tym oszczędny w przybliżaniu emocji. Nie wchodzimy w umysły bohaterów, nie wiemy do końca co nimi kieruje, a jedynie przyglądamy się im z rezerwą. To ciekawy zabieg, który w efekcie sprawia, że przygoda z powieścią przypomina wycieczkę po muzeum – możemy obejrzeć sobie eksponaty, ale nie dowiemy się o nich więcej niż powie nam ich wygląd i tabliczka z rzeczowym opisem. Czy w filmie dostaniemy podobną oszczędność? Prawdopodobnie nie – co nie musi być wadą – ponieważ już w zwiastunie wita nas narracja prowadzona przez głównego bohatera, Roberta Lainga. Laing rozmyśla, dzieli się refleksjami, wciąga w swój świat i oprowadza nas po nim z własnej perspektywy. Efekt zupełnie odwrotny do tego z powieści.





4. Książka z ratingiem od 18 lat, a film dla kogo?

Czytałam dużo dziwnych książek, których fabułę było aż przykro sobie wyobrażać. „Fabryka os” Banksa, „Opowieść podręcznej” Margaret Atwood, czy „Zombie” Joyce Carol Oates – wszystkie powodowały, że włos się jeżył na głowie kiedy przychodziło do wyobrażenia sobie tych psychopatyczno-erotycznych światów, a „High-Rise” z całym przekonaniem dopisuję właśnie do tej grupy powieści – których wizualizację w głowie można jakoś przetrawić, ale zobaczenie tego na żywo (a pośrednio i zobaczenie na ekranie) to dla niejednego mogłoby być za wiele. Dlatego takie powieści rzadko są ekranizowane, a jeśli są to w ugładzonej formie. Filmy nie bojące się prawdziwej brutalności i nie uciekające się do takich zabiegów jak zaciemnianie ekranu w stosownym momencie czy najazd na jakiś niepozorny szczegół, by oszczędzić widzowi dosadnych scen, to produkcje niszowe i nie cieszące się popularnością – taki na przykład „Header” Flancrastina, opowiadający o bardzo perwersyjnych gwałcicielach, w czasie projekcji wykurzył z sali połowę widowni, bo nie dawało się na to patrzeć. „High-Rise” mógłby tak samo kontrowersyjnie zniechęcać widzów do oglądania, ale wtedy kto by poszedł do kina?

W dekadenckim wieżowcu ludzie – pławiący się w luksusach – w pewnym momencie zbiorowo zaczynają czuć, że już dość. Następuje rozłam na piętra niższe i wyższe i od tej pory już nie ma reguł. Kiedy dochodzi do pierwszego odcięcia prądu, to już od początku mamy duże straty – śmierć, zniszczenia, napastowanie kobiet w windach. Nikt się tym nie przejmuje. A im staje się gorzej, tym skuteczniej wszyscy udają, że tak musi być, że to naturalne gwałcić, zabijać, niszczyć, defekować na widoku. Nawet instynkt przetrwania nie jest już na tyle silny aby opuścić budynek w celu uzupełnienia zapasów żywności. Wszyscy ulegają jakimś pierwotnym instynktom, zachowują się jak prymitywne koczownicze ludy podczas wojny między kilkoma plemionami, w której to wojnie stawką nie jest wygrana sama w sobie i zdobycie własnego terytorium, a bardziej dokonanie po drodze tylu zniszczeń ile się da, całkowite odcięcie od człowieczeństwa, pofolgowanie tym odruchom, które nie mają akceptacji w normalnym społeczeństwie. Po pewnym czasie bohaterowie sami nie wiedzą już do czego dążą.

Nie przypominam sobie zetknięcia z podobnym światem, w którym nie ma ani promyczka nadziei. To ten totalny brud i odpuszczenie wszelkich hamulców czyni „High-Rise” „High-Risem” i bez tych elementów (a, umówmy się, z ratingiem 14-15 lat w filmie ich nie będzie) to już nie będzie ekranizacja, a luźna adaptacja. Nie to.




Co ostatecznie chcę przekazać to to, że książka Ballarda ma niezwykły klimat (nie mroczny, ale mówi o mrocznych cechach ludzi), jest trudna i bardzo pełna przemocy. Nie jest nawet przejmująca, tylko tak po brytyjsku zdystansowana. Gdyby była filmem, nie nalepiono by na niej wielkiego czerwonego kwadracika, bo w ogóle nie trafiłby do  powszechnej dystrybucji; książki jednak nie mają ograniczeń wiekowych i można w nich czytać o bezsensownym mordowaniu, niszczeniu, gwałtach i wymysłach ludzi, którzy postradali zmysły, bo nie kontrolowały ich żadne ograniczenia. To wszystko jest rzecz jasna przejaskrawione, ale daje do myślenia na temat tego jak niewiele dzieli nas od tego by porzucić wszelkie społeczne ustalenia i dopuścić do głosu jedynie instynkt. Po części opowiedział nam o tym film „Dzikie historie” Damiána Szifróna. Czy ekranizacja „High-Rise” dokończy opowieść – okaże się w kwietniu. A tymczasem bardzo polecam lekturę, bo choć trudna, to niezwykle ciekawa.

Giorgos Lanthimos to reżyser bardzo specyficzny. Wygląda zupełnie niepozornie, ale jego filmy zaskakują, poruszają niewygodne, trudne i skomplikowane tematy, umieszczając je w nowych kontekstach i każąc nam spojrzeć na nie z innej perspektywy. Jego filmografia jest trochę nierówna: „Kieł” robi ogromne wrażenie, szczególnie na osobie, która pierwszy raz spotyka się z Lanthimosem, i w szokujący sposób opowiada o nieograniczonej kontroli jaką można mieć nad drugim człowiekiem (szczególnie jak się go od urodzenia samemu kształtuje), nawet gdy ten nie zdaje sobie z tego sprawy. W „Alpach” z kolei, choć z zamysłu są równie ciekawe, reżyser moim zdaniem trochę się zgubił, skupiając się na zbyt wielu wątkach, co ostatecznie sprawiło, że film stał się niestrawny. „Homara” można wsadzić gdzieś pomiędzy, choć na pewno bliżej mu do udanego „Kła”.


„Homar” opowiada o świecie, w którym wszystko co unikalne lub nieuchwytne wymierzone jest pod linijkę. Główny bohater, David, po śmierci żony trafia – pod przymusem – do specjalnego hotelu dla osamotnionych jak on ludzi, w którym ma odnaleźć nową partnerkę. Brzmi przyjemnie, w końcu ludzie zwykle łakną towarzystwa, a takie okoliczności sprzyjają odnalezieniu drugiej połówki – coś jak szybkie randki, tylko nie na szybko i dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przyjemnie jednak nie jest, bo tu pojawia się pewien haczyk: na odnalezienie partnera dostaje się czterdzieści pięć dni, po których (w przypadku niepowodzenia) jest się operacyjnie przemienianym w zwierzę. Zwierząt jest dużo, szczególnie psów. Brat Davida jest border collie. Bardzo miłym, swoją drogą. Bo, niestety, jemu się nie udało kiedy sam trafił do hotelu. Czujecie już tę grozę wymieszaną z groteską?



To uczucie ciągłego napięcia – wszystko bowiem jest śmiertelnie poważne, bezuczuciowe i wyważone – połączonego z wiedzą, że tak obiektywnie rzecz ujmując, to naprawdę absurd goni absurd, towarzyszy nam właściwie przez cały film. Czujemy, że to wszystko jest niedorzeczne, ale nie wolno nam się śmiać. Kiedy David wypełnia ankietę w recepcji musi się zdecydować – czy jest homo- czy heteroseksualny. Gdy odbiera buty z przydziału – kolejna decyzja, tym razem czy rozmiar buta to 44 czy 45, połówek bowiem nie ma, nie ma nic pomiędzy. Każdy mieszkaniec hotelu dostaje ten sam zestaw ubrań, które nie wyglądają jak mundurki, ale przez brak dowolności właśnie nimi się stają. Ludzie są dyscyplinowani gorzej niż dzieci (za masturbację przypala się delikwentowi rękę w tosterze), panuje powszechne donosicielstwo, a w czasie wieczorków zapoznawczych (sama atmosfera hotelu przypomina wczasowy pensjonat z dansingami z lat siedemdziesiątych, choć pod względem architektonicznym króluje nowoczesność) korzyści z życia z partnerem przestawiane są przez personel hotelowy w taki sposób, że czujemy się trochę jakbyśmy byli indoktrynowani przez samego Wielkiego Brata – ma to tyle samo sensu, a tak samo trzeba się z tym zgadzać. Najbardziej bezsensowne jest jednak to, na jakiej zasadzie ludzie dobierają się w pary. Miłość, zauroczenie, chemia? Phi, cóż to za wymysły. Są przecież znacznie lepsze metody. O, na przykład tych dwoje ma odstające uszy, na pewno świetnie się dogadają. O, a tamci co roku mają katar sienny, jeśli to nie jest braterstwo dusz, to ja nie wiem co nim jest. Jak już się dogadali, to nie muszą się dłużej bać, że zaraz zostaną przemienieni w zwierzę, nie muszą też polować na „tych pojedynczych” w  nadziei, że w nagrodę wydłuży im się czas na odnalezienie pary. To niesamowite wypaczenie uproszczonego sposobu, w jaki czasem postrzega się związki: ma być idealnie, zgodnie i płasko, na jasnych zasadach.  Niektórzy lokatorzy hotelu nie wytrzymują napięcia, nie mają z innymi nic wspólnego, więc salwują się ucieczką do grup ludzi, którzy żyją w pojedynkę. Czy jednak u nich jest lepiej? Czy może wpada się z deszczu pod rynnę?


W obsadzie, jak zresztą w całej produkcji, panuje istne multikulti. Reżyser jest Grekiem, aktorzy z Wielkiej Brytanii, Ameryki, Francji, Grecji. Rolę Davida odgrywa Colin Farrell, człowiek właściwie nie do poznania. W filmie nie jest odpychający, ale z wystającym brzuszkiem i zupełnie nieatrakcyjnym wąsem nie jest to już zdecydowanie „nasz” Colin. I bardzo dobrze, widać bowiem wyraźnie, że aktor potrafi grać nie tylko wyglądem i, choć w filmie wszyscy są przerażająco beznamiętni, dobrze mu to wychodzi. Stworzył wiarygodną postać w tym trudnym do uwierzenia świecie i z zaciekawieniem obserwowałam jego poczynania. Przyznaję, że jestem pod wrażeniem tego jak dobrze wpasował się w atmosferę filmu, umiejąc zachować się w sposób irracjonalny tak, by wydawało się to najbardziej oczywistym posunięciem. Farrellowi towarzyszą bracia w niedoli: John C. Reilly oraz Ben Whishaw – obaj, a szczególnie Whishaw, równie dobrze odgrywają swoje role: Reilly nieatrakcyjnego mężczyzny, który nie umie się kontrolować, a Whishaw poważnego młodego człowieka, który jest gotów na wszystko aby spełnić oczekiwania i wyrwać się z hotelu. Mnie szczególnie przypadła do gustu Jessica Barden, znana z „Tamary i mężczyzn” nastolatka, której w „Homarze” przypada bardzo ciekawa rola osoby tyleż delikatnej, co i całkowicie nieczułej, czyli świetnie wpasowanej w te kuriozalne realia. Oczywiście nie mogę pominąć dwóch głównych ról kobiecych (choć tak naprawdę wszystkie aktorki zasługują na jakieś wyróżnienie) czyli Rachel Weisz (która wpada w oko Davidowi, bo – wybaczcie żart – też jest krótkowidzem) i Léi Seydoux (bezwzględna przywódczyni samotnych), która cudownie zabija wzrokiem i odgrywa uczucie skrępowania widokiem całującej się pary.


Film stawia ciekawe pytania. Czym jest miłość, do czego jest nam potrzebne towarzystwo (i jakiego rodzaju – paradoksalnie w filmie najbardziej wartościowe relacje tworzą się wśród przyjaciół, a nie par romantycznych) i jak daleko możemy się posunąć żeby osiągnąć nasze cele? To znamienne, że próbując przeżyć i uniknąć przemienienia w zwierzę dopuszczamy do głosu właśnie najbardziej zwierzęce instynkty, a to co nami w życiu kieruje wcale nie jest takie ludzkie i podniosłe, jak mogłoby się wydawać. Coś tak pięknego jak miłość sprowadzone jest do czystej matematyki – dwa jest lepsze niż jeden, wszędzie wstawiany jest znak równości i nie ma miejsca na niedopowiedzenia i niejasności. Nawet akt seksualny nie jest już czymś intymnym i prywatnym – w hotelu podlega ścisłej kontroli, jest nawet do tego specjalna obsługa zajmująca się sprawdzaniem sprawności poszczególnych osób. Poza hotelem i „normalnym” społeczeństwem nie jest wcale lepiej – u rebeliantów z kolei wszelkich uczuć należy się pozbyć, nie jest dozwolony nawet najmniejszy flirt. W tym świecie nie ma miejsca na porywy serca i spontaniczność, wszystko jest zimne i skalkulowane, a nawet gdy kiełkują prawdziwe uczucia są one nadal wypaczone przez przedziwny i wszechobecny (na kształt totalitarnego) system. W pewien sposób oglądanie „Homara” zrobiło na mnie podobne wrażenie co serial „Black Mirror”, który podobnie przenosi znane problemy w nieznany kontekst, zabiera nam poczucie bezpieczeństwa i każde patrzeć bezradnie jak ludzie radzą sobie ze swoim człowieczeństwem w świecie, gdzie owo człowieczeństwo traci rację bytu.



Polecam zmierzenie się z tym filmem niezależnie od tego, czy znacie reżysera, czy nie. Dla fanów na pewno ciekawe będzie zobaczenie w którą stronę Lanthimos zmierza, a sam fakt, że film jest anglojęzyczny stanowi sporą odmianę i jest moim zdaniem dobrym krokiem ku wzbudzeniu zainteresowania szerszej publiczności. Film na pewno nie wciąga tak bardzo jak „Kieł”, szczególnie od połowy, gdzie akcja zmienia miejsce i przyjmuje wolniejsze tempo, ale dla debiutantów też może być niezłym kąskiem, choć jest trudny w odbiorze i specyficzny. Podejrzewam, że „Homar” to jeden z tych filmów, których odbiór jest bardzo osobisty i zależny od osoby. Dla mnie jego groteskowość była dość przerażająca, przez co nawet gdy chciało mi się śmiać z niedowierzania, trwałam jednak w stuporze czekając tylko na kolejne dziwy opowiadane beznamiętnym tonem. Inni, może mniej wrażliwi, uważają pierwszą część za komiczną, a drugą za trochę nudną – dla mnie to zbyt uproszczone myślenie (choć nie doszukiwałabym się też zbyt wyraźnych nawiązań do Buñuela i „Psa andaluzyjskiego”, które najwyraźniej odkryło bardzo wielu zagranicznych krytyków na raz – to z kolei lekka nadinterpretacja). Przekonajcie się jednak sami, bo myślę, że warto – nawet jeśli nie dla samego filmu to dla przemyśleń, jakie nadejdą po jego obejrzeniu.

Kiedy człowieka łapie chandra, a nie ma pod ręką kota, do którego mógłby się przytulić, jest jeszcze inna możliwość – można sięgnąć po koci komiks. „Sugar”, tytułowy bohater komiksu Belga Serge’a Baekena, wpatruje się w nas żółtymi ślepiami ze ślicznej fioletowej okładki, przywodzącej na myśl słynny dziewiętnastowieczny plakat kabaretu Le Chat Noir. Sugar jest tak samo tajemniczy i przypomina nietoperza, przez co imię zupełnie mu nie pasuje, ale takie niepasujące imiona często okazują się najlepsze.

Co więc czeka nas po otwarciu komiksu? Przede wszystkim prześliczna oprawa wizualna. Cała książka, w grubej okładce, z wyklejką w koty i dobrym jakościowo papierem sprawia, że po prostu miło jest trzymać ją w rękach. Największe wrażenie jednak robi, oczywiście, sam komiks. Opowieść, zawierająca mini historyjki, została podzielona na trzy główne części: wprowadzającą, opowiadającą o Sugarze oraz miniaturową historię w historii. W pierwszej części, najkrótszej – a jednocześnie chyba najbardziej poruszającej – poznajemy historię dwóch z kilku poprzednich kotów właścicieli, Serge’a i jego żony Anny: łaciatego Tima, który wydawał się umieć mówić, oraz malutkiego Jeffa, przedwcześnie zabranego od matki. Oba koty, jak można się domyślić, spotyka marny los, przez co sami również czujemy pustkę w sercu i obawiamy o następne koty, być może też nie witamy Sugara – bohatera reszty komiksu – z takim entuzjazmem, na jaki zasłużył. Tym większe wrażenie robią fragmenty pokazujące jak kot powoli daje się oswoić, staje się pełnoprawnym członkiem rodziny i rozwija swój własny charakter. Dzięki tej początkowej rezerwie kiedy już przywiązujemy się do tego zwierzaka z uszami nietoperza, przywiązujemy się w pełni.

To niesamowite jak na przestrzeni około osiemdziesięciu stron autorowi udało się ukazać historię jednocześnie prostą i dla wielu ludzi zupełnie zwyczajną, a jednocześnie poruszyć i zaangażować czytelnika w taki sposób, żeby po prostu chciał z bohaterami obcować. Bo w „Sugar” nie chodzi o to, co będzie dalej. Tam wszystko dzieje się tu i teraz, a czas płynie leniwie jak wtedy, gdy kot wygrzewa się na słońcu, by zaraz potem na moment ruszyć z miejsca z prędkością błyskawicy, kiedy przez pokój przelatuje piłeczka, za którą trzeba ruszyć w pościg.

Każda strona komiksu podzielona jest na 24 boksy, z których niektóre łączą się w większe obrazki, dzięki czemu sceny ruchu są naprawdę dynamiczne, a czytelnik jest poprowadzony przez historię w taki sposób, że czuje upływ czasu, wagę pewnych wydarzeń, i ma szansę zaangażować się emocjonalnie, ponieważ ten komiks przeżywa się trochę tak jak film – z ciekawym kadrowaniem i montażem. Jest niezwykle dynamiczny kiedy trzeba, a kiedy indziej spokojnie i wnikliwie ilustruje intymne detale i przeżycia. W pewnym momencie komiks zmienia się – przyjmuje formę książki w książce. Opowieść przedstawiona w tym fragmencie jest podsumowaniem całego życia Sugara w rodzinie Serge’a i Anny i jest zarysowana przy pomocy krótkich, prostych rymów. To całkiem uroczy pomysł, choć już nie robi takiego wrażenia jak reszta „Sugara”, bo przyjmuje trochę lżejszy ton. To posunięcie nabiera jednak więcej sensu po skończeniu lektury i kiedy dodatkowo zdajemy sobie sprawę z tego jak długo autor nie kończył procesu twórczego – komiks przez długi czas był jedynie kilkoma luźnymi kartkami, które dopiero po latach w szufladzie i w skutek kontaktu z francuskim wydawnictwem, zaczęły przyjmować ostateczny kształt.



Baeken nie przedstawia wszystkich cech, którymi charakteryzują się koty, nie jest to opowieść naturalistyczna i nie przypomina dokumentu typu „z kamerą wśród zwierząt”, ale też niczego nie ukrywa – nawet fragmentów przykrych i nieprzyjemnych. Pokazuje świetnie na czym takie kocie życie polega, w jaki sposób płynie i w sposób symboliczny uchwytuje to, co najważniejsze w kocim jestestwie. Przede wszystkim „Sugar” jest jednak hołdem dla wszystkich, również poprzednich, kotów właścicieli – Tima, Jeffa, Milki, Igora, Mayi, Pogo i Rikkiego – którym cała książka jest zadedykowana, i które nadal żyją w ich sercach i wspomnieniach. Narysowanie komiksu to jednocześnie przepiękny sposób na uhonorowanie ukochanych pupili, oraz sposób na poradzenie sobie z ich utratą. Sądzę, że samo przeczytanie i poświęcenie czasu na powolne obejrzenie grafik może przynieść czytelnikom ukojenie i pewnego rodzaju katharsis. Ja spędziłam z tą książką cudowny, spokojny wieczór i wam też polecam oderwać się na chwilę od uroczych filmików z kotkami, a zamiast tego poświęcić chwilę na spotkanie dostarczające kilku wzruszeń i, być może, materiału do refleksji. Polecam gorąco, nie tylko kociarzom, bo to po prostu dobry komiks, do którego się wraca.

Tytuł: Sugar: Koci żywot

Autor: Serge Baeken

Wydawnictwo: timof i cisi wspólnicy

Liczba stron: 80

Rok wydania: 2015
Obsługiwane przez usługę Blogger.