'I am a Mormon and a Mormon Just Believes' czyli 'The Book of Mormon'

/
02:28:00

The Book of Mormon. Nie przypuszczałam, że będzie mi dane kiedykolwiek zobaczyć tę sztukę na żywo (a tym bardziej w żaden inny sposób), toteż nigdy zbytnio o niej nie marzyłam i nie interesowałam się tak bardzo jak byłabym zainteresowana gdyby była na wyciągnięcie ręki bądź chociaż udostępniana szerszej publiczności w kinach, jak w przypadku produkcji The National Theatre. Słyszałam o niej mnóstwo dobrego, widziałam ile zdobyła nagród, ale zdecydowałam się odpuścić i nie przejmować. W pewnym momencie jednak zdałam sobie sprawę, że wyjazd do Londynu to idealna szansa na zdobycie nowych teatralnych doświadczeń – i tak pierwszym tytułem, na który padł mój wzrok, był The Book of Mormon i wtedy już wiedziałam, że nic mnie tak nie uszczęśliwi jak ten konkretny musical i każda cena (a te naprawdę lepiej pominąć milczeniem i wymazać z pamięci) będzie usprawiedliwiona niezwykłym podekscytowaniem i uczuciem spełnienia, odczuwalnym jeszcze przed odebraniem biletów. I tak właśnie było, a – przypominam – jeszcze nie weszliśmy do teatru.

West End – kocham! Na początek muszę zaznaczyć, że Prince of Wales Theatre jest przepiękny i zdjęcia znalezione w Internecie nie oddają tego jak prezentuje się na żywo. Sala teatralna nie jest ogromna, ale wystarczająco duża by zrobić wrażenie i, ze wszystkimi złotymi balkonami, spodobała mi się może bardziej niż warszawski Teatr Narodowy. Przy tym dekoracje dookoła sceny, te zaprojektowane specjalnie do The Book of Mormon, są fantastyczne. Pięknie wygląda zarys siedziby mormońskiego kościoła w Salt Lake City – z witrażami i aniołem na szczycie – którego konstrukcja okala scenę, a do tego wewnątrz tego obramowania jak i poza nim umieszczono granatowe tło z planetami i konstelacjami, które dodatkowo podkreślają boskość świątyni, nieskończoność kosmosu i dodają powagi i efektowności dekoracjom, dzięki czemu już na wstępie tworzy się podniosły nastrój, który pryska jak bańka mydlana już po pierwszym wersie rozpoczynającej spektakl piosenki. (A teraz uwaga, bo przez najbliższe kilka akapitów będą się pojawiać spoilery, a szczególnie w akapicie szóstym.)


Hello! Otwierająca spektakl piosenka w komediowy sposób obnaża na czym polega chodzenie od drzwi do drzwi i nawracanie na swoją religię mimo niezbyt bogatej wiedzy na temat tejże. Młodzi bohaterowie, którzy przeszli szkolenie i mają zostać rozlokowani po świecie by nauczać swojej wiary mają mormońskie korzenie, zostali wychowani w duchu tej wiary, ale nie ma w nich w ogóle zrozumienia tego, co za tą religią stoi. Wszystko rozumieją bardzo dosłownie, często przez pryzmat popkultury i swoich własnych pragnień i ambicji typowych dla nastolatków. Główny bohater, Kevin Price, najbardziej na świecie chciałby zostać wysłany przez kościół do Orlando, które jawi mu się jako raj na ziemi, a bycie dobrym mormonem jest dla niego tylko środkiem prowadzącym do celu, a nie celem samym w sobie (choć często ma, w tej sztuce bardzo typowe dla mormonów, poczucie winy, co objawia się na przykład koszmarami o torturach w piekle). Price jest pewnym siebie człowiekiem sukcesu, skoncentrowanym na sobie – o czym świadczy choćby piosenka „You and Me but Mostly Me”, śpiewana z jego kompanem Arnoldem Cunninghamem, który z kolei jest zupełnym nerdem, chłopakiem tyleż sympatycznym co zupełnie oderwanym od rzeczywistości, ze zbyt bujną wyobraźnią i fascynacją Gwiezdnymi Wojnami. Obaj młodzieńcy zostają dobrani w parę, która zostaje przydzielona do Ugandy – miejsca, które kojarzy się tylko z Królem Lwem (bo on się dział w Afryce, a Uganda to chyba gdzieś tam w okolicach, nie?).

Hasa Diga Eebowai czyli Fuck You God. Po przybyciu do Afryki chłopaków spotykają od początku złe rzeczy, co jest tylko drobną niedogodnością w porównaniu do nieszczęść towarzyszącym tubylcom w życiu codziennym. W radosnej piosence „Hasa Diga Eebowai”, mieszkańcy uświadamiają młodym mormonom, że przy odpowiednim nastawieniu (Fuck You God) można poradzić sobie z tym, że większość ludzi w okolicy ma AIDS, że nie ma co jeść, ludzie są terroryzowani przez uprzywilejowane grupki z bronią palną, praktykowane jest obrzezywanie kobiet, a w celu zapewnienia sobie siły i ochrony przed chorobami mężczyźni gwałcą dziewice, często będące malutkimi dziećmi. Piosenka brzmi wesoło, wręcz disneyowsko, ludzie się śmieją, a tymczasem w Afryce to wszystko naprawdę się dzieje. Zastanawiam się jaki procent widowni zdawał sobie sprawę, że nic w tym fragmencie musicalu nie zostało przerysowane, a efekt komediowy bierze się tylko z zestawienia luźnego tonu z bardzo poważnym problemem. Bardzo spodobał mi się ten, zgrabnie przemycony, komentarz społeczny o tym jak w niektórych miejscach na świecie bardzo źle się dzieje, o czym z kolei większość ludzi, w tym nasi bohaterowie, nie ma najmniejszego pojęcia, kojarząc Afrykę albo z Królem Lwem, jak postacie z musicalu, bądź przypominając sobie kilka szokujących obrazków z telewizji, natomiast nie poświęcając problemom trzeciego świata minuty głębszej refleksji. The Book of Mormon pokazuje jak przybysze z Ameryki mają tak naprawdę bardzo niewiele do zaoferowania – jedynie Księgę Mormona, której sami do końca nie rozumieją – bo w pewien sposób sami też nie potrafią uporać się z własnymi udrękami. Jak zauważono w sztuce, mormoni (i w sumie pewnie większość ludzi krajów rozwiniętych) świetnie radzą sobie z problemami, zwyczajnie o nich nie myśląc. Jest w sztuce jedna cudowna postać, też mormon, która do perfekcji opanowała separowanie się od swojego prawdziwego „ja” w celu zachowania pozorów i próby ominięcia konfliktu wewnętrznego. Nie tego byśmy się spodziewali po potencjalnym przewodniku duchowym, ale właśnie takie jest życie i tłumienie własnych lęków i potrzeb to zdumiewająco uniwersalna sytuacja.


Symboliczny Raj występuje w The Book of Mormon w kilku kontekstach. Dla ambitnego Price’a jest nim wymarzone Orlando, w którym chciałby zamieszkać, bo zrobiło na nim wrażenie w dzieciństwie. Dla chłopaka nie liczy się to, co napisane w Księdze Mormona (swoją drogą historia tej wiary jest świetnie przedstawiona w samej sztuce, więc nie trzeba przed pójściem do teatru robić wielkiego researchu jeśli ktoś nie jest zorientowany w temacie), a jedynie jego własne, egoistyczne cele, które robią z niego znacznie gorszego mormona niż ten, za którego Price sam siebie ma. Arnold w kolei w ogóle nie rozumie o co w tym wszystkim chodzi i kiedy przychodzi pora na opisanie Księgi Mormona mieszkańcom afrykańskiej wioski, chłopak robi co może żeby przypomnieć sobie to, co usłyszał w kościele, a wszelkie dziury fabularne zapełnia tym, co go najbardziej interesuje: Gwiazdą Śmierci, hobbitami czy Mocą. Choć wydaje się najmniej rozgarniętą z postaci, z kompulsywną skłonnością do zmyślania, to właśnie on postępuje najbardziej szczerze i moralnie, dopowiadając na żywioł niestworzone historie do Księgi Mormona, byle zainteresować wiarą mieszkańców wioski i wytłumaczyć im w zrozumiały sposób dlaczego nie wolno nikogo gwałcić. To wszystko bardzo naiwne, ale zdaje egzamin, bo mieszkańcy wioski natychmiast przyswajają szaloną popkulturową wersję z żabami, Jedi i spektakularnymi pojedynkami. Córka wodza szczególnie zachęca pozostałych mieszkańców do zainteresowania się mormonizmem, ponieważ ma nadzieję na to, że mormoni zabiorą ją i pozostałych do swojej siedziby, Salt Lake City, która stała się dla niej jej własnym rajem, bez chorób i terroru.

„To tylko metafora” – czyli najpiękniejsza puenta, jaką mogłam sobie wymarzyć. Kiedy wszystko się komplikuje, bo pełni dobrych chęci Afrykańczycy biorą podrasowaną historię Arnolda nieco zbyt dosłownie i przedstawiają ją głowom Kościoła, które przyjechały na wizytację, okazuje się, że to koniec zabawy. Mormoni muszą wrócić do domu, bo nawracanie się nie udało, a córka wodza nie dostanie się do Salt Lake City. Kiedy donosi o tym pozostałym mieszkańcom wioski pewna kobieta odzywa się tłumacząc, że Salt Lake City wcale nie jest rajem, tylko jego symbolem. To tylko metafora, a takie miejsce nie istnieje, bo raj ma się w sercu. Tłumaczy dalej, że wszystkie te żaby, statki Enterprise, anioły i inne wymysły to też tylko symbole i chyba nikt by nie uwierzył, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Byłam zachwycona takim zakończeniem sztuki, pokazującym jak pozornie prymitywni ludzie z wioseczki na końcu świata mają głębsze i bardziej świadome zrozumienie religii niż teoretycznie światli i wyedukowani ludzie z wielkiego świata (którzy wszystko rozumieli zdecydowanie zbyt dosłownie i z religii robili marny użytek). To końcowe odwrócenie ról zrobiło na mnie bardzo duże wrażenie, niezwykle zgrabnie zamykając wszystkie wątki i nadając temu komediowemu musicalowi głębi, której się po nim nie spodziewałam.

Dokładnie to wykonanie widziałam! Na środku Stephen Ashfield - wspaniała rola drugoplanowa.

Patrząc od technicznej strony nie mam do powiedzenia nic specjalnie odkrywczego, bo jestem po prostu zachwycona. Muzyką, tekstami, grą aktorską, niesamowitymi (i nie przesadzonymi, co ważne!) dekoracjami, choreografią i idealnym wykonaniem ruchów wymagających zdumiewającej synchronizacji i zręczności. Zawsze podziwiam utwory, w których poważne i przykre tematy udało się ze smakiem owinąć w komediową otoczkę w taki sposób, by w trakcie obcowania z nimi świetnie się bawić, a potem wrócić do nich myślami i poświęcić chwilę na refleksję. The Book of Mormon jest idealnym przykładem takiej właśnie produkcji – dopiętego na ostatni guzik, kolorowego i zabawnego show, które nie tylko powoduje śmiech, ale wkrada się do serca i zakamarków umysłu i tam znajduje sobie dom na stałe. Bardzo mnie też cieszy, że trafiłam akurat na tę konkretną obsadę (bo jest ich kilka różnych i w Ameryce i w Anglii) jednak jak porównywałam zdjęcia i nagrania z youtube’a to ta „moja” wydaje mi się idealna. Szczególnie dwaj główni aktorzy (KJ Hippensteel i Brian Sears) mieli niesamowitą charyzmę, wyrazisty wygląd – Sears był naprawdę genialnym nerdem – a spodobał mi się też Stephen Ashfield, grający mormona tłumiącego swoje homoseksualne skłonności – te powłóczyste spojrzenia i elastyczny chód były fenomenalne. Widać było po niektórych aktorach drugoplanowych, że są tancerzami z wykształcenia, ale tak naprawdę wszyscy radzili sobie wyśmienicie i byli całkowicie zsynchronizowani.


Gdyby to było takie proste to jeździłabym do Londynu co tydzień i nauczyła się sztuki na pamięć. Nawet jeśli nie jest najwybitniejsza na świecie, to stanowi wyśmienitą rozrywkę, sprawia mnóstwo przyjemności i że wychodzi się z teatru w cudownym nastroju. To przeżycie warte nawet dużych pieniędzy i na pewno zostanie ze mną na długo. Czekam aż takie musicale zaczną pojawiać się w Polsce – może kiedyś – a przynajmniej częściej w UK.


You may also like

8 komentarzy:

  1. To nie czekaj tylko się przeprowadź, a będziesz miała tonę dobrego teatru na wyciągnięcie ręki ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Boże!!! Jak ja zazdroszczę!!! Kiedy byłam w Londynie, przechodziłam obok tego teatru i obiecałam sobie, że tam wrócę i wejdę do środka już z biletami ;) To też niesamowite, że kiedyś wycieczka na musical do Londynu czy Paryża była marzeniem ściętej głowy, a teraz po prostu kupuje się bilety i się jedzie. W końcu muszę pojechać ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Koniecznie! Na pewno warto. Dla mnie to nadal trochę abstrakcja, że tam byłam, ale jaka przyjemna abstrakcja ;)

      Usuń
  3. Zazdrość, zazdrość mnie zżera! Może "Book of Mormon" nie zajmuje pierwszego miejsca na mojej top liście musicali do zobaczenia na żywo (tu królowe wciąż "Król Lew", ale na przykład Wicked już udało mi się odhaczyć!) to strasznie byłam ciekawa o czym on jest od tego rozdania nagród Tony, kiedy zgarnął większość statuetek.
    Strasznie się cieszę, że wystawiają go na West Endzie - byłam przekonana, że tak typowo amerykański musical (bo w końcu mormonizm wpisuje się w typowo amerykański krajobraz religijny jak mało co) nie będzie dobrym towarem eksportowym do Europy i jednak wychodzi na to, że się myliłam. To pozwala mi marzyć, że do UK trafi też w końcu Hamilton, a wtedy nie ma zmiłuj, rabuję bank, wsiadam w samolot i LECĘ!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, a co powiesz o "Wicked"? Ja tak naprawdę też celowałam w "Króla Lwa", ale jak zobaczyłam na liście musicali Mormona, to stwierdziłam, że Lew nie ucieknie, a właśnie na coś osadzonego we współczesnych realiach miałam największą ochotę. Poza tym po "Królu Lwie" mniej więcej wiadomo czego się spodziewać, a tu miałam cudowną niespodziankę.
      Na pewno Anglicy mieli nieco inny odbiór tego musicalu niż Amerykanie (dla mnie mormonizm w tym ujęciu był świetnym symbolem wszystkiego, co amerykańskie), ale nawet patrząc po reakcjach widowni wydaje mi się, że świetnie się wpasował. Też bardzo bym chciała, żeby więcej dobrego trafiało do Europy (choćby pod postacią UK) - może jest na to szansa.

      Usuń
    2. Ja Wicked byłam zachwycona - przy czym miłość do niego pielęgnowałam w sobie starannie przez lata, tak więc oczywistym było, że kiedy zobaczę go na żywo to absolutnie będzie musiał mi się spodobać. Bo najpierw znalazłam nagrania z Broadwayu - kręcone ziemniakiem z poziomu kolana, ale i tak dało się całość obejrzeć, a potem czytałam książkę (również bardzo fajna, chociaż o wiele poważniejsza od musicalu). Wrażenie z przedstawienia są niesamowite w każdym bądź razie :)

      Usuń
    3. Książką się jakoś do tej pory nie zainteresowałam, ale może to coś dla mnie. A na jaką trafiłaś obsadę?
      Nie wyobrażam sobie żeby znany musical miał się nagle na żywo okazać zły - musicale w ogóle mają u mnie z góry ogromny plus za samą przynależność gatunkową ;) Znalezienie się nagle w Londynie z możliwością pójścia do teatru to ogromny problem, bo trudno się na coś zdecydować.

      Usuń

Obsługiwane przez usługę Blogger.