Kiedy okazało się, że powstanie film na podstawie króciutkiej książki przedstawiającej magiczne stworzenia ze świata Pottera, chyba nikt nie wiedział czego się spodziewać. Ja sądziłam, że pewnie dostaniemy jakiś film drogi, na której kolejne przystanki będą obfitować w nowe stworzenia, aż w końcu poznamy wszystkie jakie Rowling wymyśliła, a w tle może przewinie się jakiś wątek przygodowo-miłosny. Okazało się, że jest lepiej.


Przede wszystkim film jest niezwykle uroczy. Niewiele przypomina filmy o Potterze, bo akcja rozgrywa się zupełnie gdzie indziej i dotyczy ludzi dorosłych, a nie nastolatków. Zostaje nam jedynie to samo uniwersum i gdzieniegdzie przebijająca się znajoma muzyka.
Akcja rozwija się niejako na dwóch płaszczyznach – mamy misję Newta Skamandera, polegającą na uświadamianiu czarodziei na temat magicznych stworzeń i dbaniu o dobro i bezpieczeństwo tych drugich. Ale jest też płaszczyzna druga, mroczniejsza, dotycząca działań Grindelwalda. W tle zarysowuje się sytuacja czarodziei w Ameryce.


Zacznę od ostatniego, bo w tym kierunku powędrowały moje myśli od razu po seansie. Całe tło społeczne, czarodziejskie zachowania i zasady zostały przedstawione mniej więcej tak, jak Rowling zawsze przedstawiała je w książkach. Nigdy nie dawała nam odpowiedzi na wszystkie pytania – tego jest zwyczajnie za dużo – ale w ogromie detali mogliśmy zawsze doszukać się jakiejś spójnej całości, obrazu magicznej rzeczywistości. Dotychczasowe ekranizacje z uniwersum Pottera (może z wyjątkiem dwóch pierwszych części – te książki były wystarczająco krótkie, by dało się wiele przenieść na ekran) nie pozwalały na odtworzenie tego bogactwa. Tym razem mogliśmy nacieszyć się naprawdę długimi scenami, które przybliżały nam magiczne stworzenia, a sceny w ministerstwie czy w domu bohaterek nie sprawiały wrażenia pośpiesznie wciśniętych, bez wykorzystanego potencjału stworzonego przez Rowling świata. Przeciwnie – można niektóre sceny uznać za przydługie, choć chyba żaden potteromaniak nie będzie mieć z tego powodu pretensji. Mnie zdecydowanie przypadło do gustu to, że wyraźnie cała akcja została napisana pod film i to widać, podczas gdy filmy o Potterze czasem wydawały się trochę poszatkowane. 
To jednak w kwestii świata przedstawionego - fabuła mogłaby zostać lepiej doszlifowana, bo brak tam równowagi, za dużo jest rozdrabniania, które prezentuje się dobrze, ale ostatecznie funduje trochę scen niepotrzebnych, trochę za bardzo rozlazłych, które nie są niezbędne i spowalniają dynamikę. Film jest sympatyczny, ale z nóg mnie nie zwalił.



Nie jestem fanką urody Eddiego Redmayne’a, ani też jego fanką w ogóle, więc moja opinia na jego temat może być tak obiektywna, jak to tylko możliwe, a moim zdaniem zagrał świetnie (mistrzowska scena z wcale-nie-nosorożcem zasługuje na specjalnie wyróżnienie – nie każdy potrafiłby odstawić coś takiego i przy tym nie wyglądać idiotycznie, a jedynie tak ciekawie, jak zawsze wyglądali ekscentryczni czarodzieje w powieściach Rowling). Przede wszystkim stworzył postać bardzo sympatyczną i prezentującą się lekko nieporadnie, dzięki czemu nie ma się wrażenia, że oto oglądamy kolejnego bohatera idealnego, któremu wszystko wychodzi bo tak. Newt spędził po prostu bardzo dużo czasu studiując to, co robi i dzięki pracy i doświadczeniu doszedł do takiej wprawy, że wiele rzeczy mu wychodzi, no i nie zapominajmy – w końcu jest czarodziejem. Wraz z panem Kowalskim, rozbrajającym mugolem polskiego pochodzenia, którego losy przypadkiem krzyżują się z losami Newta, tworzą bardzo zgrany duet, który ogląda się z prawdziwą przyjemnością - głównie jednak jako komediantów, bo dramaty i moralne rozterki gdzieś tam się w filmie pochowały. 


Tu przyznam, że dla mnie właśnie ten team „robi” cały film pod względem łapania widzów za serducho – ich życie uczuciowe schodzi na dalszy plan w natłoku tego, co dzieje się na ekranie – i moim zdaniem bardzo dobrze się dzieje. Dwie siostry, z których jedna próbuje opanować niesfornego Newta, a drugiej (moja faworytka) wpadł w oko Kowalski, delikatnie wprowadzają romansową atmosferę, ale (przynajmniej na początku, bo potem się okaże) nie ma mowy o niczym szczególnym - wszystko się trochę rozmywa i jest family friendly. Mamy jednak sporo materiałów i poszlak, które pewnie doczekają się rozwinięcia w kolejnych częściach „Fantastycznych zwierząt”.


Jeśli chodzi o ten drugi, Grindelwaldowy, wątek, to przypadł mi do gustu zdecydowanie mniej. Jasne, mamy w nim świetnego Ezrę Millera, który wygląda w tym filmie na tak sponiewieranego, że aż trudno uwierzyć, że to ten sam Ezra z „Musimy porozmawiać o Kevinie”. Cóż jednak poradzić, kiedy mimo dobrej obsady otrzymujemy intrygę trochę za bardzo rozciągniętą, a przy tym podaną trochę za szybko, nie klejącą się. Trochę mi tam brakowało dynamizmu, podkręcenia atmosfery, trochę więcej mięsa na kościach wątków pobocznych. Może dzięki temu zakończenie robiłoby większe wrażenie, bardziej uderzałoby w widzów i byłoby bardziej klarowne. Tymczasem mnie intryga nie zdążyła poruszyć, a wręcz w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać „ale jak to, to już?”. Myślę, że to dlatego, że o ile do takiego Kowalskiego zdążyliśmy się przyzwyczaić, poznać jego ambicje i sposób bycia, to ten drugi wątek gdzieś tam się przewijał i zdawało się, że idzie w kierunku A, kiedy nagle – hyc! – kierunek B, proszę państwa, proszę się przejmować. Pozostaje mieć nadzieję, że jakoś się to naprawi w następnej części, że wątek Newta i ten drugi, mroczny, będą się lepiej zazębiać.


Na sam koniec kilka słów o oprawie wizualnej i powiem szczerze, że to jest to. Tych wszystkich nieśmiałków, niuchaczy i innych magicznych futrzaków bardzo mi brakowało w Potterze i cudownie było się im wszystkim przyjrzeć. Jeden czy dwa może były trochę zbyt udziwnione jak na mój gust, ale złotopióry gryfopodobny pan całkiem mnie kupił. Szkoda tylko (mały spoiler!), że nie miał szansy pobłyszczeć na koniec w słońcu – miałby szansę przebić scenę ze Smaugiem w drugiej części „Hobbita” (koniec spoilera).



Poza tym świetnie zostały zgrane drobne elementy, które są nam znane z dotychczasowych filmów – jak choćby pewne detale w wystroju ministerstwa – z ogólnym wyglądem minionej epoki – zarówno w kwestii wystroju wnętrz jak i ubioru. Dzięki temu dostaliśmy coś całkiem nowego, ale nie zupełnie obcego – taki efekt jak najbardziej zasługuje na pochwałę. A na lata 20. czy 30. zawsze miło jest popatrzeć.
Mam nadzieję, i mówię to z zachowaniem należytej powagi, że w następnej części przebiegnie przez ekran 1500 jednorożców. W końcu to magiczne stworzenia powinny być tu głównymi bohaterami.
Podsumowując, seansu nie odradzam, ale też nie polecam entuzjastycznie. Nawet to, co mi się nie podobało nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, by się bardzo oburzać, a za to pewne elementy były sympatyczne. Przekonajcie się sami, jeśli jesteście potteromaniakami, w innym wypadku zastanówcie się czy nie wybrać czegoś innego.



Dość długo zastanawiałam się, czy w ogóle iść na „Dziwny przypadek psa nocną porą” do teatru, skoro już przeczytałam genialną książkę i wszystko wiem, wszystkie emocje przeżyłam, a w głowie mam idealny obraz niezwykłego sposobu myślenia głównego bohatera – autystycznego chłopaka, Christophera, którego spotkała w życiu krzywda, której być może nigdy w pełni nie pojmie. Jak w teatrze można przekazać meandry jego myślenia, prawie bolesne dla postronnego obserwatora oderwanie od rzeczywistości, jak wydobyć z widza te wszystkie podskórne uczucia, nie dając wglądu we wnętrze, myśli bohatera? Nie da się – myślałam. Patrząc na minimalistyczne dekoracje myślałam – na pewno się nie da. Ale się myliłam.


To, co najbardziej cenię w powieści Marka Haddona, na podstawie której powstała sztuka, to realizm, z jakim zostały uchwycone trudy i niuanse życia autystycznego nastolatka. Tak jak w serii o Adrianie Mole’u możemy śmiać się z jego zabawnej i rozczulającej narracji, ale poza tym widzimy jak przykre jest jego życie, tak i w przypadku tej powieści mamy do czynienia niejako z dwiema liniami narracji – z przykrą historią chłopaka, którego rodzice nie radzą sobie z brzemieniem, jakim jest wychowywanie go, oraz ze wszystkimi dygresjami, które ilustrują jak jego myśli błądzą we wszystkich kierunkach, nie dając do końca zdać sobie sprawy z własnych problemów. Bałam się, że opowieść w wersji teatralnej będzie znacznie uboższa znaczeniowo, ale jednak się udało. Minimalizm panujący na scenie pozwolił dobitnie zilustrować myśli Christophera: przy pomocy rysunków, drobnych elementów scenografii, czy gry świateł. Dobrym pomysłem okazało się zamienienie fragmentów książkowej narracji w urywki z dziennika, który odczytuje na głos szkolna pedagog. W końcu zaś niesamowicie spisali się aktorzy trzecioplanowi, którym udało się stworzyć interpretację całego sąsiedztwa czy pędzącego tłumu w metrze. Mała i prosta scena okazała się wspaniale rozbudzać wyobraźnię widza.


Jestem zadowolona z pracy wszystkich aktorów, udało im się mnie wzruszyć i dobitnie przedstawić emocje targające bohaterami – choć czegoś brakowało mi w postaci matki Christophera, w której moim zdaniem tkwiło nieco więcej potencjału. Ciekawe natomiast było to, że w żadnej postaci nie wyczytałam takiego zwykłego ludzkiego współczucia, czy też opiekuńczej sympatii w stosunku do bohatera – nawet wtedy, gdy jego sytuacja była na tyle przykra, że chyba nawet największy twardziel mógłby na taki rodzaj emocji liczyć. Możliwe jednak, że Marianne Elliott, reżyserka, celowo poszła wspomnianym przeze mnie tropem dwutorowości i zdecydowała się nie narzucać widzom współczucia, niech sami rozgryzą, czy Christophera spotyka krzywdę i jak na to reagować. Jeśli był to zabieg celowy, to sprawdził się – nie czułam się jakbym oglądała tani wyciskacz łez.


To z mojej strony nieładnie, ale byłam trochę uprzedzona do odtwórcy głównej roli. Nie pasował mi z wyglądu, wydawał się za mało wrażliwy, za stary. Chwilę zajęło mi przyzwyczajenie się do niego na scenie. Kupił mnie jednak całkowicie. Nicolas Tennant ujął mnie wrażliwością, poświęceniem dla roli, niesamowitą pamięcią do długich i skomplikowanych kwestii, oraz niewątpliwym urokiem – którego się po nim nie spodziewałam. Dodał bohaterowi tej niezbędnej głębi i udało mu się nie przerysować roli – za to ogromny plus. Jestem bardzo ciekawa jego dalszej kariery.


Na widowni, jeszcze przed spektaklem, słyszałam sporo rozmów na temat oczekiwań co do sztuki. Spora część widzów już wcześniej znała książkę, ale była ciekawa wersji „na żywo”, część przyciągnęła bliskich, którzy być może mają do książek awersję. Moim zdaniem adaptacja jest na tyle wierna oryginałowi (przyznam, że między książką a sztuką miałam ponad roczną przerwę, więc pewnych detali już nie pamiętałam, ale sztuka cudownie odświeżyła mi pamięć) i tak dobrze oddaje wszystkie niuanse, że – choć zwykle to odradzam – tym razem z ręką na sercu mogę powiedzieć, że można zdecydować się na jedno z dwóch, zależnie od preferencji, i dostanie się dokładnie tę samą historię, tylko w innej formie. Coś, co do tej pory mogłam powiedzieć tylko o ekranizacji „Hańby” Coetzee’ego.

Na koniec bonus: jeśli wybieracie się do Gielgud Threatre na „Dziwny przypadek psa nocną porą” to nie będziecie żałować wykupienia miejsc w jednym z pierwszych rzędów ;) A także zostańcie na przerwie i nie wychodźcie od razu po zakończeniu sztuki.


W zasadzie każdy film można nazwać filmem nie dla każdego, bo chyba jeszcze się taki nie znalazł, który bez szemrania obejrzałby absolutnie wszystko, co podetkną mu pod nos, i jeszcze byłby zadowolony z rezultatu. „Neon Demon” prawdopodobnie należy do tej kategorii jednak trochę bardziej niż większość tego, co można obejrzeć w kinach, a wszystko za sprawą specyficznej oprawy wizualnej. Film mieni się kolorami, błyska i skrzy się, piękno przeplata się – nie, może nie z brzydotą, chyba że tą wewnętrzną, zgnilizną moralną – ale z szaleństwem, dzikością, surrealizmem. To, w gruncie rzeczy, prosta historia dziewczyny w wielkim mieście, ale historia, która sama w sobie nie jest zbyt istotna, a dzięki Lynchowskiej stylistyce nabiera mocnego rozpędu. Jednak czy rozpędziła się w dobrym kierunku i do odpowiedniej prędkości?

Podobne filmy już były. Pisałam o serialu „Pot i Łzy”, który przedstawia historię aspirującej primabaleriny, przywoływałam „Czarnego Łabędzia” czy „Show Girls”. Dodać do tego miksu trochę Lynchowskiego surrealizmu, i bogatych obrazów jak z „Wielkiego Piękna” i mamy receptę na nowy film i lekkie deja vu. Jeśli komuś wspomniane przeze mnie tytuły niewiele mówią, a od mieszanki zmysłowości i surrealizmu trzymają się z daleka,  wtedy tak, może poczuć się filmem zadziwiony. Myślę jednak, że „Neon Demon” nie ma aspiracji by szokować. Ten film jest ucztą dla oczu, porzuca realizm na rzecz symbolizmu. W swej ostrości i pikanterii nie jest zbyt dosadny, nie daje do końca jasnych odpowiedzi, ani ich nie szuka. Ostatecznie jednak ukazuje ludzkie słabości, a do tego momentu groteska narasta do tego stopnia, że nie może być mowy o moralizatorstwie, a jedynie o zabawie formą.


Jesse (Elle Fanning) jest trochę jak z bajki Disney’a: niewinna księżniczka, olśniewająca od pierwszego wejrzenia swoim naturalnym pięknem. W Los Angeles nikt nie jest tak niewinny ani naturalnie piękny, więc – rzecz jasna – to się ceni. I tego się zazdrości. Droga rozwoju Jesse w karierze modelki nie jest tu jednak kluczowa. Choć obserwujemy jak nawiązuje relacje i jak się zmienia, a przemianę przechodzi spektakularną i zaskakującą, to ostatecznie największe wrażenie w filmie robi to jak bardzo w pewnym momencie reżyser odrywa się od rzeczywistości, by zaadoptować coraz więcej elementów baśniowych, surrealistycznych, odwróconych schematów i przerysowanych obrazów. Dominują one cały film, spychając niektóre wątki na dalszy plan, innych zupełnie nie rozwiązując – w końcu zwykłe życie i zwykli ludzie w świecie takich modelek nie jest warte odnotowania (co może irytować widzów spragnionych fabuły).


Warstwa symboliczna (nie mylić z filozoficzną) jest w filmie obecna od samego początku. Podczas gdy Jesse w swej naturalności zachowuje się bardzo ludzko, nieraz niezręcznie bądź rozbrajająco niewinnie, jej koleżanki po fachu – doświadczone modelki po przebytych licznych operacjach plastycznych – wypadają bardzo sztucznie, recytując teksty bez wyrazu i prawdziwych emocji, używając jedynie wystudiowanych gestów. Coś, co z początku może wydawać się kiepską grą aktorską, okazuje się z czasem kolejnym zabiegiem stylistycznym. Wyławianie tego typu smaczków i drobiazgów to jedna z większych przyjemności płynących z oglądania „Neon Demon”.



Wiele osób, wychodząc z kina, zwraca uwagę na pulsującą muzykę i energetyczną atmosferę, dla mnie jednak siła filmu zdecydowanie tkwi w warstwie wizualnej. Niemal każdy kadr można smakować godzinami. Szczególnie magiczną i zapadającą w pamięć była dla mnie scena z pumą, której nieokiełznana energia była ciekawym zwiastunem nadchodzącej atmosfery zagrożenia, a także przeobrażenia bohaterki. Ciekawe jak Jesse, od początku świadoma swojego piękna, stopniowo porzuca otoczkę niewinności by okazać się coraz bardziej pusta w środku. Ale ta jej droga wcale nie jest osią filmu, tak naprawdę fabuła jest szczątkowa i znaczy niewiele w ogólnym rozrachunku, na co szczególnie wskazuje zakończenie. Dlatego wybierającym się do kina proponuję przede wszystkim wczuć się w atmosferę, wyluzować, przetrzeć okulary i przygotować na to, że po wyjściu na dwór wszystko wyda się na chwilę szare i nijakie, ale za to swojskie. To przedziwne zderzenie z rzeczywistością jest ciekawym efektem ubocznym seansu w kinie.


Wrócę jeszcze do kwestii tempa i kierunku, w jakim podąża film. To, że coraz bardziej odrywa się od rzeczywistości jest moim zdaniem plusem, pozwala rozwinąć skrzydła twórcom odpowiedzialnym za formę, hipnotyzuje. Jednak ostateczny moment kiedy film staje się surrealistyczno-symboliczny, jest moim zdaniem umiejscowiony trochę późno, niejako w formie zwieńczenia utworu. Zastanawiam się czy nie byłoby ciekawiej gdyby skręcić w tę stronę już wcześniej, a było ku temu wiele okazji. Film przede wszystkim czaruje obrazem, więc dlaczego by nie skorzystać?

Na koniec uwaga ogólna, nie ode mnie osobiście, ponieważ ja filmy dziwne i makabryczne bardzo lubię, więc mnie szokuje niewiele, ale: film może być szokujący. Od krwawych obrazów, przez seksualizowaną przemoc, po nekrofilię, w „Neon Demon” roi się od wszelkiego rodzaju dziwactw i okropności. Czy jednak będziemy się tego bać i brzydzić, czy raczej potraktujemy jako element wystroju niczym w wideoklipie Lady Gagi, to już zależy od nas samych.

Polecam na dużym ekranie, na luzie, bez zawyżonych oczekiwań. 
Wyjazd do Japonii nie przytrafia się codziennie, więc trzeba taką okazję dobrze wykorzystać, dużo przeżyć i dużo zobaczyć. Problem w tym, że wszędzie jest tak pięknie i tak niespodziewanie, że kiedy już człowiek wyląduje w jednym miejscu, to wcale nie ma ochoty go zbyt prędko opuszczać. W podjęciu tej trudnej decyzji pomaga tylko wiedza, że tuż za rogiem czai się więcej, a potem i jeszcze więcej. I że mimo wszystko to wcale nie taki koniec świata i zawsze można się pocieszyć, że może jeszcze kiedyś tu wrócimy.

Ja sama problem z ruszeniem się z miejsca miałam już na samym lotnisku Tokio Narita, ponieważ w samolocie trafiłam na tak miłe towarzystwo i po przyjeździe byłam tak szczęśliwa, bo dotarłam i jest cudownie (a nawet lepiej niż się spodziewałam, bo w kwietniu powietrze jest bez porównania przyjemniejsze niż latem), że musiałam sobie po prostu trochę posiedzieć na ławce i się pouśmiechać. Potem było już tylko lepiej, a każdy kolejny dzień przyćmiewał poprzedni.

Japonia tradycyjna to coś, czego szuka większość przyjezdnych, którzy nasłuchali się o szogunach i gejszach, lub napatrzyli na buddyjskie lub shintoistyczne świątynie w filmach i na zdjęciach. I owszem, oglądając takie (przepiękne, przyznam) obrazki, można spędzić cały pobyt w tym kraju, ale nie jest to jedyne, co Japonia ma do zaoferowania. Nie jest też jednak prawdą, że w Japonii na każdym kroku można spotkać oszalałych fanów anime albo cosplay'erów, że wszędzie czai się wysoce zaawansowana futurystyczna technologia (choć wiele toalet ma guziczki, to jednak nie jest to żadna filozofia). Oczywiście, zarówno fani tradycji jak i nowoczesności mogą się poczuć w Japonii jak w raju, sama czerpałam z tych możliwości pełnymi garściami, dla mnie jednak urok tego miejsca znajduje się gdzieś pomiędzy. Pomiędzy miską ryżu z surowym jajkiem i sosem sojowym na śniadanie, a origami w kształcie żurawia, którym przemiła sprzedawczyni częstuje po sprzedaniu pocztówki. Dlatego właśnie postanowiłam napisać nie dziennik z podróży, nie relacje z kolejnych miejsc, bo o tym możecie poczytać wszędzie, a właśnie takie luźne wspomnienia tego, co najbardziej utkwiło mi w pamięci.

Częściowo opadłe płatki japońskiej wiśni w parku Shinjuku (na drzewach wciąż cudownie różowo)

Mówi się, że w Japonii wszyscy siedzą/stoją/idą z nosami w telefonach i cóż… jest to prawda. Ta cecha uaktywnia się przede wszystkim w transporcie miejskim, kiedy to naprawdę wszyscy mają wyciągnięte telefony i zawzięcie w nich grzebią. Trzeba jednak zaznaczyć, że robią to kulturalnie. Głos w głośnikach w metrze i pociągach nieustannie prosi o wyłączenie dźwięku w komórkach i powstrzymanie się od rozmów, jest więc dość cicho i przyjemnie. W pociągach, jeśli zachodzi potrzeba, można pójść na koniec wagonu i tam odbyć ważną rozmowę. To japońskie posłuszeństwo i trzymanie się zasad ogromnie umila życie codzienne. Nikt nie pcha się do drzwi metra, bo wszyscy grzecznie stoją w kolejkach w wyznaczonych miejscach (przy których drzwi nadjeżdżającego pociągu ustawione będą co do centymetra, więc nie ma mowy o niespodziankach) i wprawdzie nawet najbardziej krucho wyglądająca staruszka wepchnie się do zapełnionego wagonu z siłą i mocą konia pociągowego, to jednak zrobi to w swoim czasie i nie wcześniej, dopiero jak wszyscy wyjdą, a ludzie z kolejki przed nią zapakują się do środka.

Góra Fuji w pełnej krasie. Wcale nie tak łatwo trafić na taki dzień, kiedy górę tak ładnie widać.

Bai bai to nowe japońskie sayōnara, bo tego drugiego większość społeczeństwa już nie używa. Japończycy, zwykle młodzi, ale nie tylko, zachwycają takich obcokrajowców jak ja, przeprowadzając swoje rytuały pożegnalne po wieczornych spotkaniach. Polega to na tym, że para bądź grupka znajomych ustawia się naprzeciwko siebie (o ile to możliwe – w kółeczku) i z odległości metra wszyscy machają do siebie przez dłuższy czas, wołając bai bai. Jest to tak urocze, że człowieka nachodzi ochota na mocną kawę, żeby zrównoważyć te słodkie uczucia. 

 Metropolitan Government Building. Jeden z darmowych punktów widokowych w Tokio.

Wręczanie reszty w sklepie to kolejny cały rytuał, który robi wrażenie i, jak człowiek poświęci mu choć chwilę refleksji, okazuje się mieć bardzo dużo sensu i zasługuje na zaimplementowanie na całym świecie. Niektórym wiadomo, że w Japonii uprzejmość wymaga wręczania czegokolwiek przy użyciu obu rąk – to samo tyczy się wręczania reszty w sklepie. Tak więc, pięknie odliczone i malowniczo „pstryknięte” palcem banknoty (w kolejności od największego do najmniejszego nominału, twarzą zdobiącego je Japończyka w naszą stronę) wędrują do naszego portfela, a w następnej kolejności – w drugiej turze – takoż ułożone monety umieszczone na rachunku, który również zostaje podany obiema dłońmi. Kiedy człowiek nauczy się to obsługiwać to zaczyna żałować, że jest to tylko japoński zwyczaj, bowiem wsypywanie monet do portfela jeszcze nigdy nie było takie sprawne jak przy użyciu karteczki. Takie drobne udogodnienia Japończycy opanowali do perfekcji.

Złoty Pawilon w Kioto. Nie widać tego tłumu za moimi plecami. 

Jedno z moich najmilszych wspomnień, choć to straszny drobiazg, dotyczy przejazdu między Kioto a Himeji. Shinkansen jak shinkansen, lepszy niż pociągi PKP, ale nie ma powodu, żeby od razu mdleć z zachwytu. Jednak ten jeden konduktor… Trzeba wam wiedzieć, że w Japonii nic nie dzieje się przypadkiem. Podczas gdy u nas konduktor może sobie biegać po całym pociągu i nigdy nie ma pewności czy mamy te nasze bilety wyciągać, czy jeszcze nie, to w Japonii nie my jesteśmy dla konduktora, a konduktor dla nas. Młody mężczyzna w pełnym umundurowaniu otwiera drzwi wagonu, przystaje w nich na moment i leciutko kłania się z przemiłym uśmiechem na twarzy. Potem przystępuje do sprawdzania biletów, a jego uprzejmej życzliwości nie ma równych. Takim sposobem przemierza wagon za wagonem, ale na tym nie koniec – bo do wagonów nie tylko trzeba wejść, ale jeszcze z każdego należy się wydostać; oczywiście – równie uprzejmie. I tak okazuje się, że wagonu nie można tak po prostu opuścić, nie zwracając uwagi na pasażerów. Należy się odwrócić i ukłonić by okazać swój szacunek. Kiedy robi to poważny, przyzwyczajony do swojej pracy starszy pan, jest to całkiem miłe. Ale gdy robi to szczerze uśmiechnięty młodzieniec – rozczulenie trzyma człowieka przez cały dzień. 

Cały tłum figurek Maneki Neko przy świątyni Gotokuji w Tokio, skąd pochodzą.

Niewielu Japończyków dogaduje się po angielsku, ale – wbrew krążącym opiniom – dogadać się można bardzo łatwo, używając kilku podstawowych zwrotów, a w kluczowych miejscach przekonując się, że z angielskim nie jest znowu tak tragicznie. Na stacji czy w hotelu dogadacie się spokojnie, o drogę też zapytacie i jeszcze dostaniecie piękną mapkę. Engrish – czyli taki japoński angielski – jest jednak wszechobecny i prawdziwie rozczulający (szczególnie mnie, jako anglistkę). Koszulki z niegramatycznymi nadrukami po angielsku można spotkać bardzo często, bo oczywiście znajomością angielskiego warto się popisać, nawet jeśli jest wątpliwa. W japońskich piosenkach co chwilę można też wychwycić jakieś losowe angielskie słówko, bo tak jest bardziej fancy. Ale najbardziej spodobało mi się rozszyfrowywanie komunikatów na niektórych (bo oczywiście nie wszystkie przetłumaczone są źle) znakach w miejscach publicznych. Mój ulubiony, z parku przy świątyni Heian w Kioto, brzmi następująco:
“When crossing [nazwa stawu zapisana znakami Kanji] be careful of the footing sufficiently. Understand beforehand because the responsibility can not be assumed about the accident in case and so on.”
Piękne? Piękne.

Trochę japońskiego folkloru. Od przodu nie pokażę ;)


Japończycy to bardzo sprawny naród. Nie da się inaczej, kiedy prawie całe życie domowe toczy się na podłodze, ciągle trzeba się kłaniać i dobrze jest regularnie wspiąć się na jakąś świętą górę czy do którejś ze świątyń. Nie dziw więc, że na każdym kroku, a szczególnie w mniejszych miejscowościach, można natknąć się na rowerzystów, a już od świtu parki i alejki zapełniają staruszkowie uprawiający jogging. Parki są do chodzenia, a nie do siedzenia, więc bardzo często ławek po prostu nie ma (a jak chce się spróbować hanami, czyli podziwiania kwitnących wiśni, to najlepiej zaopatrzyć się we własny kocyk i trochę prowiantu czy nawet alkoholu – co jest jak najbardziej dozwolone i bardzo miło jest zrobić sobie taką posiadówkę na przykład nocą nad rzeką w Kioto, a i na środku pewnej bocznej uliczki w okolicach tokijskiego Ikebukuro widziałam panów na spokojnie sączących piwko). Na metro czy pociąg owszem, zdarza się czekać na krzesełkach, jednak zdecydowanie preferowanym sposobem jest ustawienie się w kolejce. Posiedzieć sobie można wieczorem, w knajpce. Wcześniej nie ma czasu, bo trzeba zwiedzać.

Widok na Tokio z Metropolitan Government Building.

Jak już Japonia, to trzeba było odhaczyć kilka typowych dla tego kraju miejsc, takich jak kocia kawiarnia. Wyszukałam więc sobie na miejscu spis takich przybytków i wybrałam jeden, wygodnie położony, z dobrymi ocenami klientów. Trochę się pobłądziło podczas przechodzenia ogromnym i szerokim przejściem nadziemnym, ale to tylko dodatkowa przygoda i więcej cudownie przypadkowego zwiedzania! Na miejscu bardzo kocio. Pomieszczenie malutkie, ale kolorowe i przyjemne, zakocenie na zadowalającym poziomie. Pani z obsługi daje do przeczytania regulamin i cennik po angielsku (cena naliczana za czas pobytu) i zaprasza do cieszenia się miauczącym towarzystwem. Kotki przeróżnej maści leżą, siedzą i chodzą tu i tam, czas płynie bardzo szybko. Moją uwagę zwraca jednak samotny pan w garniturze, z pracowniczą plakietką na szyi. Jest jedynym klientem. Zdjął marynarkę i smętnie macha patyczkiem żeby przyciągnąć uwagę jakiegoś czworonoga, ale na próżno. Mężczyzna nie przejmuje się tym, siedzi sobie spokojnie, znajdując ukojenie po pracy, chwilę odpoczynku w miejscu, gdzie nikt mu nie przeszkadza i nikt nie ma wymagań. Gdybym miała wrócić do neko cafe to najbardziej na świecie chciałabym zobaczyć tam nie któregoś z pięknych kotów, a tego mężczyznę – tym razem z uśmiechem na twarzy.

To wszystko w tej części – szykuje się jeszcze więcej. Jeśli chcielibyście poczytać o czymś bardziej konkretnym, bądź macie pytania – piszcie w komentarzu!




W kinie niemym słowa – oczywiście – nie padały, ale gra aktorska była bardzo specyficzna, wyrazista i teatralna, aby przejrzyście przekazać przeżycia bohaterów. Poza tym, częściej lub rzadziej, na ekranie pojawiały się plansze z najważniejszymi kwestiami czy dialogami i ostatecznie trzeba przyznać, że milczenie zwykle nie niosło za sobą najmniejszych problemów ze zrozumieniem przekazu, ani też nie wymagało od widzów ponadprzeciętnej empatii, która byłaby niezbędna do współodczuwania z bohaterami. Dziś zabieg ograniczenia ilości słów, a nawet całkowitego wyzbycia się ich jako środka przekazu, to większa rzadkość, ruch często ryzykowny. Jesteśmy przyzwyczajeni do prostego kina akcji i lekkich komedii, często chodzimy do kina aby odpłynąć daleko od codziennych problemów, zrelaksować się i poddać filmowym sztuczkom, które pozwalają widzom ograniczyć wysiłek umysłowy. Czasem wręcz przeciwnie – spragnieni jesteśmy intelektualnego wysiłku, zabawy słowem, szukania nawiązań i polemiki z autorem, głębszej refleksji. Jednak jest też ta trzecia (w uproszczeniu podzielmy kino na trzy) możliwość, która celuje prosto w serce i tylko tam. A sercu słów nie potrzeba, zostawmy je rozumowi.

Chcę wam dziś przedstawić kilka filmów, które przemawiają tylko, lub przede wszystkim, obrazem, przemawiają do głęboko ukrytych emocji i poruszają je w taki sposób, że czujemy w sobie jakąś zmianę, choć nie umiemy do końca jej określić. To filmy, nad którymi nie trzeba się zastanawiać, ale warto je poczuć.


Pusty dom (Bin Jip) – Kim Ki-duk, 2004

To nie tylko mój ulubiony film z cyklu tych, w których pada niewiele słów – to w ogóle jeden z moich ulubionych filmów; jeden z tych, które rozpaliły we mnie miłość do kina azjatyckiego (może jeszcze o tym napiszę, ale moim zdaniem nikt tak dobrze nie rozumie i nie przedstawia tematu samotności jak Azjaci). To również idealny wybór jeśli ktoś chciałby rozpocząć swoją przygodę z reżyserem – Kim Ki-dukiem. Trudno znaleźć gdzieś tyle magii i spokoju, tak przejmującego piękna. Ten film to zen.

Sun-hwa piękną jest żoną bogatego mężczyzny, który stosuje przemoc domową. Tae-suk, pod nieobecność właścicieli, włamuje się do przypadkowych mieszkań, sprząta, robi pranie i dokonuje drobnych napraw, a po paru dniach znika bez śladu, jak duch. Któregoś dnia Tae-suk trafia do domu, który nie jest opuszczony – mieszka w nim Sun-hwa. Wszystko skończyłoby się z momencie powrotu okrutnego męża z pracy, jednak pomiędzy młodymi ludźmi nawiązuje się – bez słów – nic porozumienia i kobieta spontanicznie opuszcza dom w towarzystwie nieznajomego i zaczyna dzielić z nim specyficzny styl życia. Gdybym miała porównać do czegoś „Pusty dom”, to prawdopodobnie wybrałabym porównanie do haiku. W pierwszy wersie się poznają, w drugim wiodą niezauważalne życie lekkiego zefirku, a w trzecim wykorzystują tę umiejętność i stają się silniejsi oraz przeciw wszystkiemu – na swój sposób razem, na swój własny sposób szczęśliwi.


Plemię (Plemya) – Mirosław Słaboszpycki, 2014

Film o tyle ciekawy, że faktycznie nie pada w nim praktycznie ani jedno słowo – bohaterowie posługują się językiem migowym, a twórcy celowo nie umieścili żadnych podpisów czy tłumaczenia. „Plemię” opowiada bardzo trudną historię młodzieży uczącej się w szkole z internatem, dla osób głuchoniemych. Główny bohater, nowy w szkole, musi wpasować się w świat pełen przemocy i niebezpieczeństw, ciągłych zatargów z prawem, prostytucji i niesprawiedliwości. Choć niepełnosprawni, nikt nie powie o bohaterach tego filmu, że są słabi. Bije od nich zdecydowanie i siła, nawet jeśli są zagubieni w tym ogromnym świecie. Jednak nawet na skraju wytrzymałości nie zatrzymują się, nie roztkliwiają, tylko brną mocniej i dalej, pod wpływem instynktu, aż robi się za późno na odwrót.

Mimo minimalizmu, a może właśnie przez kontrast jaki tworzy z nieprzyjemną tematyką, film dostarcza dużych wrażeń. Kiedy bohaterowie o coś się kłócą, wychwytujemy w tym tylko podstawowe uczucia, nie ogarniamy sytuacji rozumowo. Wychodzimy z seansu z poczuciem, że obejrzeliśmy trudną, realistyczną historię, bez zbędnego moralizatorstwa, a tylko od nas samych zależeć będzie końcowa interpretacja zachowania bohaterów, których oglądamy przecież z dużego dystansu i możemy sobie ich dialogi dopowiadać, ale nigdy nie będziemy mieć pewności. Trochę tak, jakbyśmy obserwowali ich przez lornetkę i próbowali ułożyć kawałki w jeden obrazek.


Przed rozstaniem (Last Summer) Leonardo Guerra Seràgnoli, 2014

Ta produkcja, choć nie tak azjatycka jak „Pusty dom” (jedynie główna bohaterka jest Japonką) ma w sobie właśnie to azjatyckie piękno i spokój, o którym mówiłam wcześniej. Dominują tu przepiękne, długie ujęcia, kamera spokojnie śledzi bohaterów, a najważniejsze relacje narysowane są subtelnie i bez zbędnych słów, natomiast tło akcji ograniczone jest do minimum. Bardzo cenię takie filmy, w których nie ma wszystkiego, gdzie właściwie brakuje więcej niż dostajemy, ale dzięki temu możemy w pełni skupić się na tym, co mamy.

W „Przed rozstaniem” Naomi, posągowa piękność, dostaje kilka dni na neutralnym gruncie (w tym przypadku na jachcie) na pożegnanie się z synkiem. Nie wiemy co dokładnie zrobiła, ale nie będzie mogła się z nim widzieć do czasu, aż dziecko osiągnie pełnoletniość. Problem z pożegnaniem jest jednak taki, że chłopiec wyraźnie prawie nie zna matki, a większość obsługi nastawiona jest do kobiety bardzo wrogo, bazując na plotkach i strzępkach informacji. Zbliżenie się do syna jest więc dla Naomi czymś bardzo trudnym, bo żałuje swojej nieobecności, a ma zbyt mało czasu na naprawienie błędów. Do syna musi podchodzić jak do płochliwego zwierzątka, bo najmniejszy błąd mógłby przekreślić jej szanse na zdobycie zaufania dziecka, które jest pod wpływem wrogich jej ludzi. Te kilka dni na jachcie to przepiękna opowieść o budowaniu relacji, trudnych decyzjach i tragedii rozstania – została jednak namalowana jak obraz, w sposób zapierający dech w piersiach i pozwala nam bez tłumaczeń poczuć emocje kobiety i dziecka.


Odrodzenie (Ai No Yokan) – Masahiro Kobayashi, 2007

To chyba najtrudniejszy film z całego zestawienia, jeśli nie najtrudniejszy jaki w życiu widziałam. W tym filmie nic się nie dzieje, jednak jeśli otworzy się serce i wyłączy umysł, można zostać przepełnionym ogromem obezwładniających uczuć. Ja przyznaję, że rzucił mnie na kolana.

Starszy mężczyzna traci córkę. Zabiła ją koleżanka ze szkoły. Mężczyzna wyprowadza się, zamieszkuje samotnie w mieszkaniu pracowniczym przy hucie, w której pracuje codziennie. Zjada ryż z jajkiem. Zanosi pranie do pralni. W  przeraźliwie głośnej hucie na maskę sypią mu się iskry. Wraca do domu. W kantynie dla pracowników je ryż z jajkiem. Robi zakupy. Ogłuszający hałas i iskry w hucie. Sen. Ryż z jajkiem. Pranie. Huta. Sen. Ryż z jajkiem. Zakupy. Huta. Sen. Pewnego dnia zauważa, że kobieta pracująca w kuchni w jego hotelu, to matka morderczyni jego córki. Patrzą na siebie na ulicy. Ona zostawia mu pakunek z zakupami pod drzwiami. Huta. Sen. Ryż. Huta. Sen. Ryż.

W czasie seansu jakiś oburzony mężczyzna wstał i, wychodząc z sali kinowej ,zawołał „Ludzie, nie dajcie się robić w pajaca!”. Niektórzy nie wytrzymywali, innym było głupio. Ja mogę policzyć na palcach jednej ręki przypadki kiedy tak bardzo płakałam po filmie.


Ostatnie życie we wszechświecie (The Last Life in the Universe) – Pen-Ek Ratanaruang, 2003

W tym filmie słowa padają, ale są tak naprawdę nieistotne, wszystko rozgrywa się między bohaterami jakoś tak samoistnie. Żeby za dużo nie zdradzać, Kenji naraził się yakuzie. Poza tym pracuje w bibliotece i ma obsesję na punkcie porządku i myśli samobójcze. Ciągłe. Nieprzerwane. To, jak często i z jakim niezachwianym spokojem próbuje się zabić, w pewnym momencie wydaje się komiczne. W czasie jednej z prób samobójczych poznaje Noi, której młodsza siostra ginie w wypadku samochodowym. Losy Kenji’ego i Noi splatają się w intrygujący sposób, a mężczyzna okazuje się skrywać w sobie znacznie więcej, niż można by się spodziewać. Najbardziej w filmie podoba mi się poruszający realizm magiczny, taka odrobina czaru i niezwykłości, która pojawia się często w kiełkujących związkach między ludźmi – a w tym filmie została czarująco zobrazowana.


W ogóle reżyser tego filmu – Pen-Ek Ratanaruang – to niezwykle czarujący człowiek, który po prostu czuje magię związku, relacji międzyludzkich i skomplikowanych uczuć, jakie w sobie skrywamy. Nigdy nie zapomnę tego jak opowiadał o swoim innym filmie, „Nimfa” i wieloznacznym angielskim tytule, który wymyślił. Ten człowiek rozumie niuanse i subtelności i nie musi prowadzić widzów za rękę, aby zrozumieli jego przekaz. Niczego nie określa niepotrzebnie, niczego nie odpowiada. Takie filmy lubię.

A wy? Lubicie filmy, w których pada mało słów, a akcja zwykle toczy się powoli? Macie jakieś swoje typy?

Mówi się, że „The Night Manager” to taka wprawka Toma Hiddlestona przed wcieleniem się w rolę kolejnego Bonda. I coś w tym jest – Hiddleston jest charyzmatyczny, uroczy, dobrze wygląda w garniturze i ma śliczny akcent. Czego chcieć więcej? „The Night Manager” pokazuje, że można chcieć dużo więcej, bo aktor jest w stanie stworzyć nie tylko dobrze wyglądającą, ale też niejednoznaczną, intrygującą i bardzo ludzką postać, a to więcej niż niektórym wystarcza do szczęścia. Wróćmy jednak do serialu. Jest to produkcja sześcioodcinkowa, zainspirowana powieścią, opowiada więc zamkniętą historię – historię człowieka, który w akcie zemsty decyduję się na misję szpiegowania wpływowego handlarza bronią (Hugh Laurie), milionera udającego handlarza sprzętem rolniczym, a po drodze oczywiście wszystko się komplikuje.


Forma miniserialu moim zdaniem jak najbardziej zdała egzamin – akcja nie jest ani przesadnie rozwleczona (jak to ma miejsce choćby w tych wszystkich filmach, w których ostatnia część od czasów ostatniego Pottera musi być podzielona na dwa; że o „Hobbicie nie wspomnę”). Sama fabuła z powodzeniem zmieściłaby się nawet w trzech odcinkach, ale dzięki podwojeniu tej liczby znalazło się miejsce na wyraźne zarysowanie postaci i tła historii, rozpieszczenie widzów przepięknymi kadrami, a także poprowadzenie intrygi w sposób nieśpieszny i wyważony, co moim zdaniem pozytywnie wyróżnia tę produkcję na tle thrillerów, w których wszystko dzieje się na raz. O ile zwykle w tego typu filmach najbardziej interesuje nas akcja, o tyle w „The Night Managerze” dostajemy podobną dawkę dreszczyku emocji, a jednocześnie czas, by to wszystko przetrawić i przyjrzeć się prawdziwym zamiarom i intencjom bohaterów. Rozpracowywanie ich psychiki sprawiło mi tyle samo przyjemności, co samo spekulowanie na temat tego jak dalej potoczy się akcja.


Przyznam od razu, że pierwszy odcinek mnie nie zachwycił. Pod koniec poczułam iskierkę nadziei, że jeszcze się poprawi, że to dopiero początek, jednak gdyby nie dobra wola być może mniej chętnie zdecydowałabym się na danie serialowi drugiej szansy. Cieszę się jednak, że to zrobiłam, ponieważ już po drugim odcinku werdykt był jasny: serial jest świetny. Przy trzecim był już cudowny. Co jednak nie spodobało mi się za pierwszym razem? Otóż wątek, który stanowi siłę napędową i główną motywację do działania Jonathana Pine’a, głównego bohatera. Pine jest nocnym recepcjonistą w ekskluzywnym hotelu w Kairze, a jednocześnie byłym żołnierzem i generalnie człowiekiem nieustraszonym. Poznaje atrakcyjną kobietę, Sophie Alekan, która powierza mu tajne dokumenty, które świadczą na niekorzyść Richarda Ropera, który na szeroką skalę, pod przykrywką, handluje bronią. Pine, patriota, wysyła kopie dokumentów do Anglii, a wyciek sprowadza na kobietę wielkie niebezpieczeństwo. I choć Pine próbuje pomóc, daje się jej wciągnąć w krótki romans i ogólnie robi wszystko, co w jego mocy by pomóc damie w opresji, sytuacja kończy się tragedią i zostawia bohatera z krwawiącą raną w sercu. Nieco zbyt krwawiącą, jak na mój gust – w końcu romans trwał bardzo krótko, a między bohaterami nie dostrzegłam ani śladu chemii – a pamiętajmy, że Tom Hiddleston to chodzący erotyzm i chemię wyczułabym nawet między nim a książką telefoniczną. Wychodzi więc na to, że musiałam w motywacje bohatera wierzyć na słowo, a dopiero kolejne odcinki zarysowały mi Pine’a jako kobieciarza, który jest bardzo wrażliwy na wdzięki płci pięknej i chyba faktycznie ma jakiś kompleks bohatera. Szczególnie widać to było po tym jak wplątywał się w relację z Jeb, piękną kobietą Ropera, co przecież stanowiło ogromne ryzyko, a jednak go nie powstrzymało.


Bohaterem Pine jest bardzo niejednoznacznym. Działa dla większej idei, ale jednocześnie z prywatnych pobudek, przy czym właściwie nigdy nie mamy stuprocentowej pewności po czyjej jest akurat stronie, jakie ma plany i co naprawdę czuje. Kiedy agentka Angela Burr, która decyduje się zrobić z niego swoją wtykę u Ropera, ma wątpliwości czy Pine nadal dla niej pracuje, równie dobrze wątpliwości te mogą dzielić widzowie, mimo że wiedzą więcej od niej. Do końca jednak nie ma stuprocentowej pewności czy Pine pracuje dla angielskiego wywiadu, czy działa na dwa fronty, a może robi to, co w danej chwili najlepsze dla niego samego? Pod koniec serii twierdzi, że jest pusty w środku i nie ma nic do stracenia – trudno mu jednak do końca uwierzyć. W końcu silnie przeżył (a przynajmniej tak widzom wmawiali w pierwszym odcinku – ja jestem sceptyczna) śmierć Sophie, szybko zaczął angażować się emocjonalnie w romans z Jeb, na pewno więc zarówno do stracenia jak i do zyskania miał całkiem sporo. Po obejrzeniu serialu zdajemy sobie jednak sprawę z tego, że chociaż kibicowaliśmy mu przez cześć odcinków, to nie mamy pojęcia kim jest. Gdzie nabył wszystkie umiejętności, do czego je wcześniej stosował (może bez skrupułów zabić, więc może można go wziąć za Ropera na mniejszą skalę) i czy obywatelski obowiązek to wiarygodna motywacja dla jego działań? Jeśli nie, to czy zemsta nią jest?


Motywacje zarówno Ropera jak i Angeli Burr są z kolei zupełnie jasne. Roper to pewny siebie przedsiębiorca, może nie tyle uroczy i czarujący (jak Pine), a raczej charyzmatyczny, potrafi jednym słowem czy spojrzeniem pokazać ogrom swojej potęgi, a jego przenikliwość mogłaby stanąć w szranki z maszyną rentgenowską. Hugh Laurie stworzył tu bezwzględną postać, która w jednej chwili rozmawia z ukochanym synkiem, by w następnej bez mrugnięcia okiem brutalnie zgładzić kogoś, kto mu podpadł. Nie wspominając już o tym całym biznesie z bronią mniej lub bardziej masowego rażenia. O ile jednak, tak jak w przypadku wspaniałego Toma Hiddlestona, do gry aktorskiej nie mam najmniejszych zastrzeżeń, a postać wykreowana jest w naprawdę ciekawy sposób, z panem Roperem też mam pewien problem. Jak to możliwe, że tak długo nie przejrzał Pine’a? To na nowego powinny paść pierwsze podejrzenia, to jemu powinien zostać doczepiony ogon, skoro już został mianowany na najbliższego współpracownika Ropera i tak wiele od niego zależało. Nie układał mi się też sam fakt tego, że Pine został na wstępie obdarzony takim zaufaniem, a skoro od początku było wiadomo, że były recepcjonista jest niezłym spryciarzem, to należało mieć się na baczności. Czy zawiodła zbytnia pewność siebie Ropera, czy tak bardzo ujął go fakt, że Pine najpierw uratował życie, a potem zaczął świetnie się dogadywać z synkiem Ropera, a może jednak zabrakło kilku minut czasu antenowego na to, by przedstawić więcej wiarygodnych powodów?


Angela Burr, natomiast, jest moją absolutną faworytką i nie mam do niej najmniejszych zastrzeżeń. Zrobienie z agenta nadzorującego tajne operacje ciężarnej kobiety było moim zdaniem wspaniałym posunięciem. Bohaterka zyskała na realizmie dzięki temu, że nie była kolejnym poważnym facetem za biurkiem, a kobietą z misją, osobą głęboko i emocjonalnie zaangażowaną w sprawę. To ze względu na nią kibicowałam Pine’owi, bo on był ostatnią szansą Angeli na ukaranie Ropera za handlowanie bronią, której użycie powoduje tragiczne skutki – jak masowa śmierć dzieci, którą Burr widziała na własne oczy i od tej pory nie może wyrzucić tego obrazu z głowy. To, że sama ma być matką, dodatkowo uwiarygadnia jej motywację, która poruszyła mnie o wiele bardziej niż jakakolwiek motywacja Pine’a. To Burr była głową operacji, ona zajmowała się trudną i żmudną papierkową robotą, w szarym i nudnym biurze w Londynie. Ale to dzięki niej mogło w ogóle dojść do jakichkolwiek prób zdemaskowania Ropera. Nie zrozumiałam wszystkich rozmów, które odbywały się w londyńskich biurach – padało wiele nazwisk i zagmatwanych sytuacji, jednak te sceny, a także fragmenty pokazujące ile to wszystko Angelę kosztuje, umieszczały całą intrygę w szerszej perspektywie, pokazując przy tym, że tajne operacje to nie tylko pluskwy, pościgi i wybuchy, oglądane z dala przez profesjonalną ekipę w nowoczesnym gabinecie. To też ludzie, których bez większego zainteresowania minęlibyśmy w lokalnym warzywniaku, którzy mają prywatne życie i czasem muszą działać na żywioł, idąc za głosem serca czy podszeptem intuicji. Ludzie, którzy też muszą się użerać z urzędnikami, też nie są pewni wyników swoich działań i muszą zaryzykować. I choć na szali jest wiele, to nie muszą być takimi imponującymi jednostkami jak Pine czy Roper, by udźwignąć sprawę.


Skoro o kobietach mowa, to wspomnę o Jed, z którą związana jest na swój sposób zabawna refleksja. Ta posągowa piękność, która co chwilę zachwycała kolejnym przepięknym strojem i idealną sylwetką, w pierwszej chwili wpadła w moim odczuciu do przegródki „przeseksualizowany obiekt męskich fantazji”, co w dużej mierze było spowodowane moją frustracją postacią Sophii (przesadnie uwodzicielska kobieta, mało wiarygodna jako dama w opresji, w której każdy zakochuje się na zawołanie). Kiedy więc Jed w pierwszym odcinku zrzuciła przy licznym towarzystwie ubrania, a potem w wannie ponętnie wymachiwała nogą w stronę Pine’a, z góry się najeżyłam, obawiając kolejnej przerysowanej postaci. Na szczęście jednak w drugim odcinku twórcy postanowili pokazać ludzką twarz Jed (przyznaję, że byłam w szoku jak gwałtownie i nagle ją polubiłam – drugi odcinek ogólnie był zwrotem o 180 stopni i nagle serial spodobał mi się dziesięć razy bardziej). Kiedy jednak Jed zyskała moją sympatię zaraz wróciła początkowa frustracja, bowiem okazało się, że nie jest przesadnie rozgarnięta (pod nosem Ropera rzucając powłóczyste spojrzenia Pine’owi) a do tego zarażając tym brakiem rozgarnięcia Pine’a (który pod nosem Ropera rzucał powłóczyste spojrzenia Jed). Nie wiem jakim cudem udało im się z tym ujść na sucho tak długo, ani też dlaczego Corky lub Frisky – przyboczni Ropera – nie donieśli nic na ten temat. Wydaje się dziwne, że coś takiego umknęło uwadze tak uważnego przecież Ropera.  


Swoją drogą Corky, a Frisky trochę mniej, to też ciekawe postacie. U obu zachwyciło mnie to jak ich przezwiska idealnie oddają ich charaktery. Corky, zaufany człowiek Ropera, w pełni korzysta z życia, nie odmawiając sobie miłego towarzystwa i alkoholu, jest wszędzie obecny na chwilę nie da o sobie zapomnieć. Frisky jest z kolei tak „rozbrykany”, że świetnie wychodzi mu torturowanie kobiet na zlecenie. Jestem zadowolona z tych dwóch postaci, bo miały w sobie nieco więcej charakteru niż zwykle mają tacy towarzysze czarnego charakteru. Ale i czarny charakter był znacznie ciekawszy niż zwykle.

Muszę podkreślić, że mimo pewnych wątpliwości czy drobnych niedociągnięć, serial uważam za znakomity. Był nie tylko okazją dla Hiddlestone’a by zaprezentować się w nowym świetle (nadal gryzie mnie oglądanie go w roli mordercy, ale aktor powoli przełamuje ciążącą na nim klątwę „tego uroczego młodego człowieka”), ale po prostu wspaniałą rozrywką. Poczynając od drugiego odcinka na każdy kolejny czekałam z ogromną niecierpliwością, czując gdzieś w środku dreszczyk podniecenia. I nawet nie tyle interesowało mnie co dalej – serial nie jest usiany wrednymi cliffhangerami – ale po prostu byłam spragniona tej atmosfery, powolnego szkicowania relacji, przepięknych widoków, pracy kamery. Oczywiście nadal byłam zachwycona Hiddlestonem i Lauriem, ale bardzo szybko złapałam się na tym, że serialu nie oglądam już dla aktorów, a dla postaci, dla zadziwiająco niespiesznej akcji (i dla Angeli Burr). Co ciekawe, o ile pierwszy odcinek jeszcze nie wciągnął mnie w akcję, to kolejne wydały mi się dość równe. Nie doznałam nagłego poczucia przyspieszenia pod koniec serialu, kiedy trzeba było domknąć wątki i nie miałam takiego uczucia, jakie często towarzyszy mi przy tego typu produkcjach (kiedy to patrzę na zegarek i zastanawiam się jakim cudem twórcy serialu upchnęli wszystkie zakończenia w tych kilku czy kilkunastu minutach, które zostały do końca). Wrażenia – jak najbardziej pozytywne.


Spodobała mi się idea (mini)serialu sześcioodcinkowego. Trzy to często mało, przy dwunastu z kolei zwykle pojawia się zbyt wiele wątków-dygresji, które nie wnoszą nic istotnego i nie zostają właściwie domknięte. „The Night Manager” opowiedział historię sensacyjną, ale w stylu bardziej przypominającym obyczajówkę, w której wiele się dzieje. Dobrze, że postacie zostały zarysowane porządnie, ale ich tajemnic nie obnażono całkowicie, zostawiając wiele wyobraźni. Dzięki temu serial usatysfakcjonował mnie i zaspokoił, ale nie zostawił z uczuciem przesytu. Czyli osiągnął dokładnie to, czego oczekuję od intrygującego filmu.


Obsługiwane przez usługę Blogger.