‘Brooklyn’, czyli o trudnych powrotach

/
15:42:00

Wiedziałam, że zobaczę ten film kiedy tylko pojawił się jego zwiastun. Przepiękne lata pięćdziesiąte, Irlandia, historia o trudach związanych z emigracją i szeroko pojętą miłością, a do tego wszystkiego jeszcze za scenariusz odpowiada Nick Hornby (choć książka, na której bazuje film, jest autorstwa Colma Tóibína). Nie musiałam czytać recenzji żeby wiedzieć, że film na pewno okaże się przynajmniej dobry – i faktycznie, mam o nim do powiedzenia w zasadzie same dobre rzeczy, bo to sympatyczna produkcja.

Brooklyn opowiada bardzo prostą, ale przy tym poruszającą historię o młodej emigrantce Eilis Lacey. Dziewczyna pracuje na pół etatu w sklepie w małym irlandzkim miasteczku, gdzie nie może spodziewać się świetlanej przyszłości. Wszyscy tam wszystkich znają, trudno się wyrwać i zmienić cokolwiek w swoim życiu. Na szczęście Eilis ma siostrę, która nie tylko pomaga jej na co dzień, ale także, dzięki znajomości z księdzem mieszkającym w Nowym Yorku, załatwia jej porządną pracę na Brooklynie. Przeprowadzka za ocean zawsze jest poważną i trudną decyzją, ale w czasach bez Internetu, samolotów czy choćby łatwego dostępu do telefonów, jest to sytuacja szczególnie bolesna i taka właśnie okazuje się dla Eilis. Dziewczyna radzi sobie dzielnie, stara się jak może i otrzymuje na miejscu naprawdę wiele ciepła (cóż, może nawet zbyt wiele jak na realia prawdziwego świata), ale przejmująca tęsknota za domem nie pozwala jej w pełni cieszyć się z poprawy jakości życia ani możliwości studiowania, by w przyszłości zdobyć wymarzoną posadę księgowej. Wszystko zaczyna się zmieniać wraz z pojawieniem się na horyzoncie przemiłego i bardzo zainteresowanego chłopaka w stylu Marlona Brando – Hornby i  Tóibín wyraźnie wiedzą jak rozgrzać widzom serduszka – kiedy Eilis w końcu może choć trochę poczuć się w Ameryce jak w domu, bo (nawet jeśli to nie jest miłość jej życia) to coś zaczyna zapełniać pustkę w jej sercu. Co z tego jednak kiedy prawdziwy dom jest nadal tak daleko? Gdy bohaterce przychodzi odwiedzić ukochane rodzinne strony, zagubienie tylko się pogłębia, bo tak łatwo byłoby po prostu nie wracać i zachować się tak, jakby wyjazdu nigdy nie było. Te wszystkie uczucia – zagubienie, niepewność które miejsce nazwać domem – sprawiają, że historia naprawdę angażuje widza; a przy tym intymne spojrzenie na dojrzewającą dziewczynę, jej pierwsze doświadczenia miłosne i obecność w filmie kilku komicznych postaci czyni tę historię taką współczesną Jane Austen.


W dzisiejszych okolicznościach, kiedy temat emigracji jest właściwie tematem dominującym, mogłoby się wydawać, że „Brooklyn” to film wyjątkowo na czasie, jednak jest uniwersalny w nieco innym znaczeniu, a przy tym stanowi też osobisty portret jednej dziewczyny. Eilis bardzo trudno było opuścić kraj, w którym zostawiała bliskich i całą swoją kulturę, trudno było jej także tam wrócić, ponieważ zdążyła zadomowić się w Ameryce i było jej tam wygodnie. Natomiast przez ten czas w jej domu wiele się zmieniło, przez co miała poczucie, że dużo straciła. Nie trzeba jednak było wiele by dostrzegła w swojej ojczyźnie znowu wszystko to, za co ją kochała (nie wspominając już o innych, sprzyjających okolicznościach, choćby w postaci dobrze usytuowanego i, a jakże, zainteresowanego chłopaka – w tej roli wszechobecny w tym roku Gleeson). Tym razem więc powrót do Ameryki okazałby się jeszcze trudniejszy niż poprzednio, a zostanie na miejscu miałoby zupełnie inne, i przy tym poważne, konsekwencje. Podobało mi się jednak to, że Eilis, mimo swojego braku zdecydowania i tendencji do uciekania od trudności, próbowała te problematyczne decyzje podejmować w zgodzie ze sobą. 
Choć fragmenty z trailera mogą wskazywać inaczej, „Brooklyn” to o wiele więcej niż historia o miłości czy wyborze między dwoma mężczyznami. Eilis dojrzewa, co widać w filmie nawet pod względem czysto fizycznym, podejmuje własne decyzje, nawet nie będąc pewna ich słuszności, i dopuszcza do swojego życia nowych ludzi, co uczy ją odpowiedzialności i obierania nie zawsze najłatwiejszych ścieżek. Co znamienne, podczas oglądania nie miałam wrażenia, że jestem przytłoczona problemami bohaterki, że jest w filmie za dużo dramatu, mroku czy przesady w którąkolwiek stronę. Wręcz przeciwnie, poza kilkoma smutnymi scenami czułam cały czas, że na filmie bawię się świetnie i od dawna nie miałam do czynienia z tak lekką, wdzięczną i przyjemną produkcją.


Nie wiem na ile to jego zasługa, ale jeśli jesteście zaznajomieni z twórczością Nicka Hornby’ego, to na pewno zauważycie w „Brooklynie” tę samą lekkość i ciepło, które widać i w jego filmach i książkach. Ten człowiek po prostu wie jak człowieka zaciekawić i sprawić mu przyjemność, przy czym jest to rozrywka na poziomie, może nie intelektualna, ale z dużym smakiem i właściwie dla każdego. Oglądanie „Brooklynu” było dla mnie na swój sposób balsamem dla duszy - hisotria emanowała bajkowym ciepłem. Angażująca emocjonalnie historia w pełni zaspokoiła moje potrzeby na rozrywkę w weekendowy wieczór i bardzo przypadł mi do gustu przebijający z niej spokój. Muszę też wyraźnie zaznaczyć jak dużą rolę w tworzeniu specyficznego klimatu filmu miało to, że jego akcja rozgrywa się w latach pięćdziesiątych. Ludzie są inni, świat różni się od naszego i właściwie można poczuć, że znajdujemy się w innej rzeczywistości. Przy tym duże wrażenie robi dbałość o wszelkie szczegóły w odtworzeniu tamtych lat – mam wrażenie, że realia odtworzono niemal doskonale i nic w tym filmie nie zrobiło na mnie wrażenia doczepionego tła czy dekoracji, a przeciwnie – wszystko wyglądało bardzo spójnie. Począwszy od zachowania poszczególnych bohaterów, ich specyficznych manier, przez historię, aż po najdrobniejsze elementy scenografii – mnie samej trudno było oderwać od tego wszystkiego wzrok, szczególnie że film został nakręcony w przyjemnych kolorach – szczególnie od czasu przeprowadzki Eilis do Ameryki, wizualnie w lekkim tonie i bez naturalistycznych obrazków, więc naprawdę uważam go za ucztę dla oczu.


Aktorsko film prezentuje się świetnie. Saoirse Ronan błyszczy w swojej roli i chociaż bardzo lubię Rooney Marę, która początkowo miała grać główną bohaterkę, to cieszę się, że jednak nie zdecydowała się na ten film, a twórcy postanowili poczekać aż Ronan dojrzeje do roli Eilis. Ta irlandzko-amerykańska aktorka urodziła się na Bronksie i, być może po części dzięki temu, świetnie wyszło jej oddanie tęsknoty za ojczyzną i rozerwania między dwoma krajami. Mnie osobiście zachwycił jej (i w sumie nie tylko jej) irlandzki akcent, który musiała do roli nieco zmienić, ponieważ sama mówi z akcentem z Dublinu, a jej bohaterka pochodzi Enniscorthy, leżącego bardziej na południu. Przyznaję, że bardzo polubiłam delikatną i bardzo wyważoną kreację Eilis – Saoirse Ronan tchnęła w tę postać życie i dodała jej drugie dno, które każe uważniej przyjrzeć się niektórym jej decyzjom. Emory Cohen, który gra jej ukochanego włoskiego pochodzenia, jest w swojej roli chyba jeszcze bardziej uroczy, szczególnie kiedy patrzy na Eilis z rozmarzonym uśmiechem i psią wiernością w oczach.  Jest już po Walentynkach, ale to idealny walentynkowy bohater. Brawa za rolę należą się także cudownej Julie Waters, którą w tym filmie ledwo poznałam, bo tak dobrze weszła w swoją postać. Uwielbiam jej panią Keogh jako kobietę równie surową i z głową na karku, co przesympatyczną i potrafiącą jednym żartem rozładować napiętą atmosferę przy stole. To jedna z tych postaci drugoplanowych, które chce się uściskać.

Myślę, że może to być jeden z tych filmów, do których ciągnie, żeby obejrzeć je ponownie. Dostarczył mi kilku drobnych wzruszeń i sprawił, że wyszłam z kina oczyszczona i odprężona, jak po dobrej produkcji. Nie jest to film pod żadnym względem przełomowy – może dla Irlandczyków, którzy tłumnie oglądali go w kichach i na pewno są bardzo dumni – ale jestem zdania, że takich solidnych, ładnych filmów na smutne wieczory nam trzeba i dlatego bardzo cieszę się, że powstał. Jak najbardziej polecam wybrać się do kina, bo jest na co popatrzeć.


You may also like

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.