Recenzja miała być już dawno, ale… zapomniałam, że przeczytałam tę książkę. Może to wam dać jakieś wstępne pojęcie o tym, czy warto się za nią zabrać. Powieść „Z innej bajki” powstała wskutek współpracy bestsellerowej pisarki – Jodi Picault – z córką – Samanthą van Leer, która wpadła na pomysł opisania historii miłosnej między nastolatką a fikcyjną postacią z książki z biblioteki. Tak się bowiem często dzieje, a w nastoletnim wieku to już prawie obowiązkowo, że coś czytamy i oglądamy, aż nagle jakiś bohater wkrada się niepostrzeżenie (albo i z przytupem) do naszych serc i tam się urządza na stałe. A któż wydawałby się bardziej idealnym kandydatem na wymyślonego kochanka niż prawdziwy książę z bajki? (Recenzja zawiera drobne spoilery odnośnie do charakteru postaci)

O takim księciu marzy piętnastoletnia Delilah, outsiderka z rozbitej rodziny, która ma trochę problemów ze sobą i często ucieka przed nimi w świat wyobraźni. Pewnego dnia pożycza z biblioteki książkę, jedyny i autorski egzemplarz starej baśni dla dzieci, i zakochuje się. Nie tyle w samej historii, co w jej głównym bohaterze, czyta więc książkę od nowa i od nowa, aż do momentu, kiedy nawet jej matka zaczyna się niepokoić tą niezdrową fascynacją literaturą dziecięcą. Dziewczyna jednak nie ma zamiaru rozstać się z powieścią i nosi ją wszędzie ze sobą, aż któregoś dnia książę z ilustracji do niej przemawia. Książę Oliver mieszka w książce i za każdym razem, jak i inni bohaterowie, odgrywa dokładnie tę samą rolę, nie mogąc nic na to poradzić. Kiedy baśń nie jest czytana, jej bohaterowie mogą się rozejść i zająć własnymi sprawami, ale gdy tylko ktoś otworzy ją na dowolnej stronie – nie ma rady i wszyscy magicznie ściągani są na swoje miejsca. Nikomu to nie przeszkadza, poza Oliverem, który chce od życia czegoś więcej, a poza tym zakochuje się od pierwszego wejrzenia w dziewczynie, która ostatnio często czyta jego opowieść.

Nie mam więcej ilustracji do tej książki, więc niech towarzyszą nam zdjęcia innych książek.

Tu pojawia się pierwszy z szeregu problemów, jakie mam z tą książką. Przede wszystkim w tym nastolatkowym romansie w ogóle nie iskrzy. Delilah i Oliver są w sobie zakochani „bo tak”, zupełnie nic o sobie nie wiedzą, zachowują się kompletnie dziecinnie i tego ich rzekomego uczucia nie da się nawet wytłumaczyć hormonami i okresem dojrzewania, ponieważ ich zachowanie jest obdarte z jakiegokolwiek podniecenia. Nie ma motylków w brzuchu, nie ma maślanego wzroku, nie ma płonących policzków, ani natrętnych myśli. Oni po prostu postanawiają, że chcą ze sobą być przez resztę życia, rozmawiają, ale nie wiadomo o czym, i to ma nam, czytelnikom, wystarczyć. Mnie to absolutnie nie przekonało i miałam wrażenie, że czytam o ludziach, którzy odgrywają role zakochanych, a tymczasem myślami są gdzieś indziej, niczym niezbyt zaangażowani aktorzy na planie filmowym.

Przechodząc do postaci – Delilah jest osobą dość nijaką. Sympatyczna, trochę naiwna, niezbyt popularna, potrafi przyznać się do błędu – to chyba wszystkie cechy, jakimi została obdarzona. Picoult wyraźnie próbowała różnymi chwytami wzbudzić w nas sympatię do tej postaci, ale wyszło nieprzekonująco. Kiedy Mia z „Pamiętnika Księżniczki” robiła coś głupiego, stawała się obiektem kpin cheerleaderek, czy przynależała do kliki wykluczonych społecznie – wierzyliśmy w to na sto procent. Wpadki Delilah to niestety tylko słowa na papierze i nie zrobiły na mnie najmniejszego wrażenia. Zauważyłam, że przy tworzeniu tej postaci Picoult posiłkowała się wieloma stereotypami z literatury młodzieżowej, tak więc dziewczyna musiała obowiązkowo zostać zamknięta w szkolnej szafce, narazić się najpopularniejszej koleżance, wygłupić się na forum publicznym i przyjaźnić z najbardziej ekscentryczną dziewczyną w szkole. Przez to wszystko nie mogłam poczuć, że mam do czynienia z postacią z krwi i kości.


Jeszcze gorzej było z Oliverem. Książę ma zdecydowanie bardziej wyrazisty charakter i lepiej zarysowane aspiracje, ale jest po prostu nieznośny. W książce, w której mieszka, jest też (przeznaczona mu przez narratora baśni) księżniczka, która nie odróżnia fabuły od rzeczywistości i jest w Olivierze zakochana nawet kiedy powieści nikt nie czyta i bohaterowie nie muszą nic odgrywać. Czy Oliver uświadamia jej, że niestety, ale nie może odwzajemnić jej uczuć, bo oddał serce innej dziewczynie? Nie, radośnie „odbębnia obowiązek” całowania się z nią, co jest „wcale przyjemne”, albowiem nie chce „zranić jej uczuć”. I jest to przedstawione jako coś zupełnie normalnego. Wrr. Powiedzcie, jak ja mam kibicować takiej postaci?

Ogólnie fabuła, z próbami połączenia dwóch światów i historiami obu postaci, jest lekka, łatwa i dość przyjemna, choć byłoby zdecydowanie lepiej gdyby oszczędzono nam cukierkowości i dziecinnego tonu książki (po którym obstawiałabym, że Delilah powinna mieć nie więcej niż 10-12 lat). Irytowały mnie zbytnie uproszczenia, natłok stereotypów i postacie, których nie umiałam do końca polubić. Przez to skupiałam się na wyłapywaniu różnych niedorzeczności fabularnych, jak to, że matka Delilah uznała, że dziewczyna jest za stara na czytanie bajek i powinna z tym skończyć, w związku z czym zaraz zaczęły oglądać „Małą Syrenkę” Disney’a. Mimo tych wszystkich elementów, dostrzegłam w powieści i jaśniejsze strony. Może zachowanie Olivera nie jest wzorowe, ale poza tym wszyscy są raczej mili, spokojni i w narracji czuć urok grzecznej bajki dla dzieci, co jest w pewien sposób ujmujące - szczególnie jak dodać do tego ilustracje i malutkie grafiki, które pojawiają się co kilka stron. Zakończenie też jest wystarczająco ciekawe (a właściwie dopiero pod koniec poczułam, że mogłabym dowiedzieć się co będzie dalej), więc jeśli szukacie czegoś bardzo lekkiego na jeden wieczór i już zaczęliście czytać, to równie dobrze możecie skończyć. Nie nastawiajcie się jednak na fajerwerki.
W maju 2015 roku wydano kontynuację („Po drugiej stronie kartki”), za którą może kiedyś się zabiorę, na razie jednak patrzę na moją listę książek do przeczytania i widzę wiele znacznie bardziej intrygujących pozycji. 



Tytuł: „Z innej bajki”

Autorzy: Jodi Picoult i Samantha van Leer

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Liczba stron: 312

Wycieczka do studia filmowego Harry’ego Pottera, niezależnie od tego, czy jesteście fanami filmów czy nie, to jak spełnienie dziecięcych marzeń. Może i nie dostaniemy już listu z Hogwartu i dawno musieliśmy pogodzić się z faktem, że więcej książek ani filmów nie będzie (choć zawsze można pocieszać się sztuką „Harry Potter and the Cursed Child” czy filmem „Fantastic Beasts and Where to Find Them”), ale to wcale nie znaczy, że to już koniec przygody i wszyscy musimy odłożyć różdżki i porzucić szaliki w barwach Gryffindoru. Jest bowiem przynajmniej jedno miejsce na świecie nadal przesycone potterowską magią i leży całkiem niedaleko od Londynu.

Prawdziwych aktorów na wycieczce nie zobaczymy, ale od czego jest wyobraźnia?

Wyprawę planujemy z wyprzedzeniem. Przede wszystkim dlatego, że miejsce jest cały czas niesamowicie oblegane i bywa, że nie ma już wolnych miejsc na upatrzony przez nas termin. Można, tylko po co, pojechać specjalnym potterowskim autobusem z centrum Londynu (30 funtów) albo można pojechać również potterowskim autobusem z Watford Junction (uwaga, ósma strefa miasta) za dwa pięćdziesiąt. Policzcie co wam się bardziej opłaca. Bilety wstępu można odebrać na miejscu, bądź (przynajmniej na miesiąc wcześniej) zamówić je z dostawą do domu za dodatkową opłatą koło sześciu funtów. Osobiście polecam w obu wypadkach przyjść trochę wcześniej, bo i tak naczekacie się w kolejce do budynku, następnie nieco dłuższej kolejce do security guards, a w końcu w naprawdę długiej kolejce do wejścia na sam teren wystawy. Kiedy już przejdziecie przez drzwi, uszczęśliwieni, że to już, wtedy okaże się, że to jeszcze nie już, bo znajdziecie się w pomieszczeniu, gdzie obsługa pokaże wam krótką historię „Harry’ego Pottera” i wyjaśni kilka podstawowych spraw. Dowiecie się, że można, a nawet trzeba, robić dużo zdjęć, że po przejściu z budynku A do budynku B nie będzie już odwrotu, i że najlepiej przeznaczyć sobie na zwiedzanie około trzech godzin. Niektórym podobno udało się przebiec przez oba budynki w pół godziny, inni smakosze ograniczyli się do jedynie trzynastu godzin. Moim zdaniem trzy godziny to minimum (a szczególnie pod koniec na pewno będziecie chcieli się napatrzeć, a może nawet rozłożyć śpiwór i zostać tam na zawsze), a trzeba jeszcze doliczyć czas na obejrzenie ogromnego sklepu z pamiątkami, w którym znajdziecie wszystko, od przypominajki Neville’a po różowe kocie talerzyki z gabinetu Umbridge.

Wyżej wspomniane talerzyki.

Weszliśmy więc na teren wystawy, obejrzeliśmy film i zostaliśmy przepuszczeni przez kolejne drzwi. Co dalej? A no, oglądamy kolejny film (ach, ci Anglicy i ich poczucie humoru!), tym razem nie o Potterze jako takim, a o tym, co zobaczymy podczas wycieczki. Daniel, Emma i Rupert opowiedzą nam o tym, co działo się behind the scenes i o prawdziwych bohaterach filmowej serii – ludziach odpowiedzialnych za dekoracje, kostiumy, rekwizyty i efekty specjalne. Filmik jest ciekawy, ale powoli tracimy nadzieję, że kiedykolwiek coś zwiedzimy – dlatego bardzo cieszymy się kiedy otwierają się przed nami drzwi do Hogwartu (i to dosłownie – a jak macie tego dnia urodziny, to nawet sami możecie je otworzyć!) i naszym oczom ukazuje się Wielka Sala (Word mnie kocha za to, że nie musiał użyć autokorekty). Można być jak Hermiona i spijać każde słowo z ust przewodnika, można sobie dać spokój i polegać tylko na tabliczkach ustawionych przed niektórymi rekwizytami czy elementami scenografii. Polecam przynajmniej zrobić to drugie, ponieważ można się dowiedzieć wielu naprawdę interesujących ciekawostek od tego, że rozmiar łóżek w dormitorium Harry’ego pozostał ten sam przez wszystkie siedem (osiem) części, a maskowano to tylko odpowiednim kadrowaniem, aż po dokładną liczbę buteleczek z eliksirami w lochach Snape’a.

Ręcznie podpisane tysiące pudełek z różdżkami od Ollivandera. 

W pierwszej części studia będziecie mogli zobaczyć różne elementy scenografii: zwierciadło Ain Eingarp, drzwi do Komnaty Tajemnic, pokój wspólny Gryffindoru, gabinet Dumbledore’a, chatkę Hagrida, czy kominki w Ministerstwie Magii. Miłym akcentem jest to, że przy wielu z tych miejsc umieszczono ekrany, na których wyświetlają się odpowiednie fragmenty z filmów, więc można sobie od razu porównać rzeczywistość z magią kina. Mnie samą ujęły też ruchome elementy scenografii – zmywające się naczynia u Weasley’ów (był i słynny zegar – do którego wskazówki zrobiono z nożyczek!) czy samomieszające się kociołki w sali od eliksirów. Ale, ale – nie przyszliśmy tam tylko po to, żeby oglądać! W pierwszej części studia można samemu przywołać miotłę, sfilmować się na Nimbusie na tle zielonego ekranu (nawet nie patrzyłam na cenę nagrania), czy zrobić sobie zdjęcie podczas pokonywania drogi na peron 9 i ¾. To ostatnie jest o tyle kuszące, że jest całkowicie darmowe, podczas gdy zdjęcie z wózkiem na King’s Cross kosztuje 15 funtów (na upartego można przyjść na dworzec bardzo wcześnie lub bardzo późno, gdy nie ma barierek, ale i tak zawsze ktoś się tam kręci). Atrakcją jest też „przejażdżka” Hogwart Expresem – tam też zdjęcie słono kosztuje, ale przemiła obsługa chętnie bierze od zwiedzających ich aparaty i robi im zdjęcia zupełnie za darmo.

Włości Weasley'ów. Od lewej: słynny zegar, interaktywne druty robiące sweter, stroje mieszkańców i inne wspaniałości.

Kawałek za pociągiem możecie nabrać energii przy kremowym piwie. O ile nie jesteście śmiertelnymi wrogami słodkich napojów, to gorąco polecam, bo to nie tylko picie, ale przede wszystkim ciekawe doświadczenie. Napój jest słodkawy i oczywiście niealkoholowy, a jednocześnie przypomina w smaku piwo, jedynie bez jego goryczki. Ja sama jestem fanką kremu i jeśli jeszcze kiedyś w życiu będę miała okazję na powrót do studia (może tym razem na trzynaście godzin), to na pewno je sobie zamówię, żeby spróbować tej nieprzesadzonej słodyczy.

Naprawdę ma trzy piętra!

Sącząc piwo nie zaznajemy spokoju, bo za oknem uśmiecha się do nas trzypiętrowy Błędny Rycerz, a w tle macha oknami Privet Drive numer 4. Do autobusu niestety nie można wejść, ale można go sobie całkiem porządnie obejrzeć przez okna, a na pocieszenie przejść się drewnianym mostem Hogwartu. Kiedy już się tym wszystkim nacieszymy, możemy przejść do budynku zapełnionego maskami i modelami postaci (przepiękny Hardodziob!), by następnie przejść się najprawdziwszą w świecie ulicą Pokątną. Wrażenie jest nie do opisania, w bogato wyposażone witryny poszczególnych sklepów można wpatrywać się godzinami i jeszcze nie mieć dość, i nawet największe tłumy nie przeszkadzają cieszyć się atmosferą tego miejsca. Oczywiście zza budynków widać zielone ściany, a przez barierki można się poczuć jak w muzeum (w którym przecież jesteśmy), ale wyobraźnia i tak robi swoje. Namiastkę pobytu na Diagon Alley możecie dostać tutaj: KLIK!

Przepiękny Hardodziob.

Kiedy emocje po pobycie na Pokątnej powoli opadają i zajmujecie się oglądaniem małych makiet i concept artów, nagle dochodzicie do tego miejsca. Do naturalnej wielkości modelu Hogwartu. No dobrze, do trochę mniejszego modelu, ale robiącego przeogromne wrażenie. Jeśli w tej chwili patrzycie na zegarek i dochodzicie do wniosku, że musicie pędzić na autobus powrotny, to będziecie wychodzić ze studia z płaczem, bo na Hogwart chce się patrzeć w nieskończoność (a jest jeszcze sklep z pamiątkami, który też sam się nie obejrzy). Rozumiem studio, że postanowiło najlepsze kąski zostawić na koniec, ale jak ktoś o tym nie wie i stara się czas zwiedzania rozłożyć równomiernie, a potem nagle gdzieś utknie, to w pewnym momencie może się trochę zdziwić, że już zamykają.

Mogłabym tu mieszkać.


Podczas wizyty w Anglii przeżyłam trzy momenty ogromnego zachwytu, w tym dwa autentycznego osłupienia (a zwykle mam się za osobę, której już nic nie zdziwi). Pierwszy raz w British Museum, i następny w Harry Potter Warner Bros. Studio. Jeśli kiedykolwiek będziecie mieć okazję, jesteście fanami Pottera i chcielibyście znowu poczuć tę dawną, niemal niezdrową ekscytację, to wiecie już gdzie szukać. 

Właściwie miałam pójść do kina tylko dla rozrywki i nie pisać recenzji, bo wszystko już pewnie zostało napisane (choć, sądząc po zapełnieniu sali kinowej – jeszcze nie wszyscy widzieli), ale ostatecznie stwierdziłam, że każda okazja jest dobra żeby wrzucić coś od siebie, więc here we go. Recenzja skrótowa.

Deadpool jaki jest, każdy widzi. To swego rodzaju antybohater: nieokrzesany, ironiczny, niesamowicie sprawny i silny, i nikt nie wie na jakiej zasadzie działa animacja oczu w jego kostiumie. Ma ukochaną, z którą od razu przechodzi do sedna, nie marnując czasu widzów. Ma soft side, idealnie dopełniającą jego cyniczną osobowość, dzięki czemu łatwo go pokochać. I potrafi przykuć do siebie uwagę. Aktorsko jest całkiem nieźle, fabularnie - dość sztampowo, ale serio - na ten film nikt nie idzie dla fabuły.

Humor w filmie jest właściwie dla każdego. Znajdą coś dla siebie znawcy żartów o penisach, wielbiciele intertekstualności i burzenia czwartej ściany, klienci Ikei (do tego podpunktu zawarłam już chyba całkiem sporą część społeczeństwa) czy filmów superbohaterskich jako takich – o ile są otwarci na nieco inne ujęcie tematu, bo Deadpool jest może super, ale niezbyt bohaterski (i, tak jak lubię jego zdystansowany i autoironiczny sposób bycia, tak niektóre jego decyzje życiowe…). Niektórzy na pewno mogą się poczuć zniesmaczeni, niektórzy mogą pożałować, że nie obejrzeli uważnie trailerów i zabrali na film swoje nastoletnie dzieci, ale myślę, że wystarczy odrobina dobrej woli lub choćby jedno małe piwo przed seansem, by dostrzec w filmie sporo dobrego.


Jedną z takich dobrych rzeczy było kreatywne wykorzystane najpopularniejszych klisz fabularnych. Już sam początek filmu nie zawiera nazwisk aktorów i twórców filmu, a hasła takie jak „British villain”, „Hot chick” czy „Emo teenager” (o ile dobrze pamiętam). Postacie są archetypiczne, ale nie nudne i wcale nie zawsze śmiertelnie przewidywalne – inaczej nie byłoby komedii – i końcowy efekt wymieszania znanej wszystkim osi fabularnej i znanych postaci z przewrotnymi pomysłami i ciętym humorem sprawił, że czułam się jednocześnie jak w domu i jak na niezłej imprezie. Bardzo podobały mi się żarty z takich oczywistych elementów filmów superbohaterskich jak kostium, a także potraktowanie z lekkością scen walk (które – przyznajmy to szczerze – są wszędzie takie same i naprawdę czasem tylko comic relief ratuje im honor). I przy okazji wyróżnię naszego British villaina, bo nie tylko jest British, co samo w sobie jest godne uznania i odnotowania, ale jest też wspaniałym villainem. Nie jest żałośnie opętany żądzą zemsty, nie gada za dużo (co jest aż zbyt łatwą do sparodiowania kliszą, dlatego cieszę się, że w „Deadpoolu” poszli w inną stronę – Hi Francis!) i bardzo dobrze się prezentuje. Naprawdę, dla tej króciutkiej scenki na autostradzie, gdzie – przebity na wylot kataną – w seksownej pozie przysłuchuje się gadaniu Deadpoola, poszłabym do kina jeszcze raz. W filmie zresztą w ogóle było dużo całkiem dobrych żartów i nie ma sensu wymieniać ich wszystkich – lepiej obejrzeć film i przekonać się samemu. Nie wszystkie będą dla każdego zrozumiałe i nie wszystkie będą każdego w takim samym stopniu śmieszyć (chyba, że jest się parą, która siedziała obok mnie w kinie i śmiała się od pierwszej do ostatniej sekundy, ale oni mieli chyba lepsze wspomaganie niż jedno małe piwo), jednak optymistycznie zakładam, że każdy będzie w stanie znaleźć coś dla siebie.


Klisze niefajne też się niestety znalazły, a właściwie głównie jedna mnie zirytowała – bezsensowny powód, na którym opiera się konflikt i dramat głównego bohatera. Spoiler alert: „moja ukochana mnie nie zechce, bo mam brzydką buzię, ojojoj, na wszelki wypadek nie będę się jej pokazywał przez kilka lat, bo jeszcze się okaże, że babka jest wyluzowana i się tym nie przejmie”. No cóż, nie można mieć wszystkiego i w sumie ludzka rzecz – zwątpić w drugą osobę i zachorować na przerost szlachetności. Dość, że wątek został rozwiązany dość wdzięcznie (jak na „Deadpoola”, oczywiście).

Sama konstrukcja filmu przypadła mi do gustu. Owszem, fabularnie mamy to, co zawsze, czyli wprowadzenie o postaciach, zarysowanie konfliktu, trochę mordobicia, a potem duże mordobicie na koniec i w końcu happy end, ale nie miałam wrażenia, że ten schemat w przypadku „Deadpoola”, jako filmu nowego typu, się nie sprawdza. Przeciwnie, zauważyłam w jego realizacji pewien powiew świeżości, mianowicie dzięki przeplataniu teraźniejszości z retrospekcjami. Wprowadziło to naprawdę fajny dynamizm, rozbiło sceny walki na znośne kawałki (albo rozbiło retrospekcje na znośne kawałki, zależy co kto woli) i stworzyło równowagę między zabawnym, a po prostu ciekawym (że nie użyję słowa „poruszającym”, bo aż tak wysoko film nie aspirował, ale doceniam obecność poważniejszych fragmentów i naprawdę spodobało mi się uwzględnienie czegoś tak realnego i przykrego jak śmiertelna choroba – i to wcale nie w sposób płytki i komisowy).


Zgrabne i dopracowane efekty komputerowe wieńczą dzieło, tak jak i ujmujące montaże (rozwój związku głównych bohaterów był przedstawiony w sposób dość pikantny, ale na mnie i tak zrobił głównie wrażenie uroczego – szczególnie etap Halloweenowy). Może nie wyszłam z kina oniemiała w wrażenia, ale zatęskniło mi się do bohaterów niejednoznacznych, z poczuciem humoru, dystansem do siebie i nie bez skazy. Do tej pory miałam tylko Lokiego (że co, że to nie jemu miałam kibicować?) a teraz mogę też mieć Deadpoola.

Pozytywne zaskoczenie. Nie spodziewałam się, że „Zwierzogród” zrobi na mnie takie dobre wrażenie i jestem podekscytowana na myśl o tym, że Disney zmierza w dobrym kierunku. To nie jest banalna animacja dla dzieci, której pod ten sam schemat podstawieni są bohaterowie o nieco tylko zmienionym wyglądzie. Intryga jest bardzo ciekawa, pojawia się wcale nie aż taki oczywisty plot twist, dzięki czemu seans wcale się nie nudzi, a do tego mamy kilka smakowitych kąsków dla dorosłych odbiorców. Podkreślam tak bardzo tę dorosłość ponieważ zauważyłam wyraźnie, że dzieci nie miały na tym filmie takiej zabawy jak chociażby na nieskomplikowanej „Wielkiej Szóstce”, w której było kilka mrugnięć dla dorosłych, ale przede wszystkim dużo prostych elementów skierowanych do dzieci (mówię tu zarówno o fragmentach bardzo sentymentalnych i chwytających za serce jak i typowych gagach slapstickowych, z których dzieciaki miały ogromny ubaw, a ja miałam chwilę refleksji na temat różnic międzypokoleniowych). Dość powiedzieć, że najmłodsi widzowie obecni na sali kinowej w trakcje seansu „Zwierzogrodu” wielu scen nie zrozumiały, a inne musiały być im streszczane przez rodziców, bo maluchy ze strachu odwracały się tyłem do ekranu. 
Żeby zarysować sytuację w filmie – bardzo entuzjastycznie nastawiona króliczka Judy Hops dostaje wymarzoną odznakę policyjną, jednak ranga stanowiska nie jest taka, jak Judy sobie wymarzyła. Jednak przy pomocy cwanego lisa Nicka, który z początku zalazł jej za skórę, ale jest w gruncie rzeczy uroczy, ma szansę się wykazać, rozwiązując największą zagadkę kryminalną w mieście. I tu atmosfera się zagęszcza.


Jedna historia, dwa przesłania. I to przynajmniej dwa. Historia zaczyna się dość typowo jak na amerykańską produkcję, ponieważ nasza dzielna, mała króliczka Judy Hops ma wielkie marzenie – chce zostać prawdziwym, twardym gliną. Ma całkiem solidne podstawy żeby wierzyć, że jej się uda, bo nie tylko ma ogromne samozaparcie, a jak wiemy z amerykańskim filmów chęci to już dziewięćdziesiąt procent sukcesu, ale też jest całkiem niezła w te klocki. Jej entuzjazm jest tym bardziej godny pochwały, że rodzice są święcie przekonani, że zdecydowanie lepiej jest się nie wychylać, nie mieć marzeń i w ogóle siedzieć cicho w kącie, żeby przypadkiem czegoś w swoim życiu nie zmienić i by uniknąć rozczarowań. To oczywistość, że popkulturalna bohaterka decyduje się podążać za amerykańskim snem, ale przyznaję, że spodobało mi się przeciwstawienie jej zapału z całkowitym brakiem ikry rodziców. Drogie dzieci, to ważna lekcja, rodzice nie zawsze mają rację!
Drugie, i znacznie większe, przesłanie „Zwierzogrodu” dotyczy rasizmu. Tak jak w naszym, ludzkim świecie, zwraca się uwagę na kolor skóry, tak i w Zootropolis liczy się to jakim jesteś zwierzakiem. Utartych schematów i stereotypów jest tyle samo, jeśli nie więcej, co w rzeczywistości wśród ludzi: króliki są przydzielone do marchewek, burmistrzem jest lew, chomiki cały dzień bezmyślnie zasuwają w biurach jak w tych kołowrotkach. Co znamienne, samo miasto jest bardzo wyraźnie podzielone na dzielnice ze względu na przynależność gatunkową, co ma w sumie logiczne uzasadnienie (stworzenie odpowiednich warunków klimatycznych dla poszczególnych zwierząt) ale nie zmienia faktu, że większość zwierząt jest od siebie na co dzień mocno odseparowana. Mnie samej silnie skojarzyło się to z wydzielonymi dzielnicami w Nowym Yorku bądź Londynie: takie zwierzęce China Town czy Little Italy. Poza tym mamy także protekcjonalne traktowanie małych zwierzątek przez te duże (fajnie ze schematu wyłamuje się Mr. Big – taki malutki Don Corleone pod postacią arktycznej ryjówki) i dużo manipulowania wizerunkiem ze względów politycznych (wokół tego, że mała Judy została policjantką zrobiono dużo szumu medialnego, ale wszystko to po to, by burmistrz miał dobry PR wśród roślinożernych „ofiar”, które stanowią większość populacji miasta, a w rzeczywistości Judy została przydzielona do mało wymagającej pracy). O równość obywatelską, podobnie jak w realnym świecie, walczy gwiazda pop, Gazelle (Shakira), której głos niezadowolenia liczy się bardziej niż głos przeciętnego zwierzaka.   


Bajka dla dorosłych. Może rozwinę temat, który poruszyłam na początku recenzji – gdyby w „Zwierzogrodzie” pod animowane zwierzęta podstawić aktorów podejrzewam, że film mógłby dostać całkiem wysoki rating. Górujący nad  Judy członkowie mafii czy nawet niektórzy koledzy z policji wyglądają naprawdę groźni i wzbudzają respekt, zdziczałe zwierzęta są naprawdę przerażające (i to nie tylko dla dzieci) i co chwila bohaterom przychodzi ryzykować iście kaskaderskie wyczyny, że już nie wspomnę o całej długiej scenie ze zwierzętami – nudystami. Fragment z wyluzowanym jakiem, właścicielem klubu dla naturystów, i tym jak oprowadza zszokowaną Judy i Nicka wywarł na mnie spore wrażenie. Wiem, zwierzątko bez zaznaczonych cech płciowych to nie to samo co goły człowiek, ale widząc kształtne świnki taplające się w błocie, seksownie wylizującą się lamparcicę, czy słonia w szerokim rozkroku, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że autorzy filmu mieli już trochę dość niewinnych produkcji dla najmłodszych i chcieli sprawdzić na ile sobie mogą pozwolić. Wyszło zabawnie i… prawie erotycznie (niektórzy widzowie dostrzegli to w jeszcze większym stopniu niż ja). Zauważyłam ten trend także podczas występów Gazelle i może nie tyle z powodu niej samej, co przez otaczające ją męskie tygrysy i oderwanych od rzeczywistości fanów, zapatrzonych w specjalne aplikacje na telefon, które mają dać ułudę przebywania razem z zachwyconą tym gwiazdą muzyki.


Postacie – na plus. Tam, gdzie miały być archetypy było to uzasadnione fabularnie i służyło zbudowaniu komizmu, w innych wypadkach lekka schematyczność też w żaden sposób mi nie przeszkadzała – w końcu poszłam do kina na bajkę, która miała być zrozumiała dla młodszych widzów. Zwróciłam jednak uwagę na to, że postacie nie były płaskie i nie były w stu procentach takie ani siakie. Szczególnie (nie)przypadła mi do gustu wątpliwa moralnie postać burmistrza Grzywalskiego, który protekcjonalnie i po chamsku traktował wiceburmistrz i zdecydowanie bardziej zależało mu na własnej karierze politycznej niż czymkolwiek innym, ale dzięki temu wydał mi się bardzo ludzki. I wzbudził we mnie silniejsze uczucia niż prawdziwy czarny bohater. Wymienię też komendanta Bogo, którego w oryginale dubbingował Idris Elba, i mogę tylko wierzyć na słowo, że nadał tej postaci sporej głębi, obdarzając ją swoim głosem. W polskiej wersji widziałam potencjał, ale Stelmaszyk chyba nie wycisnął z tej postaci tyle, ile mógł (a Elbą i jego humorem, jaki ujawnił w tej roli, ludzie się zachwycają). Przy czym, jak już jestem przy dubbingu, muszę bardzo subiektywnie napomknąć, że polska wersja językowa jak zwykle nie zawodzi i dalej jestem z nas dumna, jednak o ile Kamińska jest świetna i bardzo lubię jej Roszpunkę z „Zaplątanych”, to tęsknię do większej różnorodności w polskich wersjach, bo głos i śmiech Judy Hops wywoływał u mnie jednak zbyt wiele skojarzeń.



Drobiazgi i całokształt. Widać, że animatorzy przyłożyli się do tej produkcji. Jest w niej dużo detali, mrugnięć do widza (jak choćby nawiązania do innych filmów Disney’a czy genialny żart z pancernikiem – dla wielbicieli kina) i interesujących pomysłów. Dyrektor artystyczny wpadł na to, by komisariat policji stworzyć na wzór Wielkiego Kanionu, lokomotywy pociągów mają kształt głów zwierząt (tyleż ciekawe co niepraktyczne), a poszczególne dystrykty charakteryzują się unikalnymi rozwiązaniami – mnie szczególnie spodobały się natryski w dzielnicy dżungli. O ile miasto jest bez wątpienia kiczowate, to jednak robi przy tym dobre wrażenie, a koncept arty są wręcz prześliczne. Łatwo zauważyć jak dużą radość mieli ludzie pracujący przy tym filmie i również dzięki temu bardzo przyjemnie się go ogląda – nie jest to tylko odhaczony obowiązek wypuszczenia produkcji do kin, a prawdziwa zabawa. Żałuję tylko trochę, że ostatnio animacje często wieńczy wpleciona w akcję piosenka, przez co końcowy entuzjazm nieco mi się rozmył – a żart zaserwowany w finale był naprawdę dobry i stanowiłby świetną puentę – jednak muszę przyznać, że z kina wyszłam bardzo zadowolona i teraz z dużym optymizmem wyczekuję kolejnych disney’owych animacji. 

Wiedziałam, że zobaczę ten film kiedy tylko pojawił się jego zwiastun. Przepiękne lata pięćdziesiąte, Irlandia, historia o trudach związanych z emigracją i szeroko pojętą miłością, a do tego wszystkiego jeszcze za scenariusz odpowiada Nick Hornby (choć książka, na której bazuje film, jest autorstwa Colma Tóibína). Nie musiałam czytać recenzji żeby wiedzieć, że film na pewno okaże się przynajmniej dobry – i faktycznie, mam o nim do powiedzenia w zasadzie same dobre rzeczy, bo to sympatyczna produkcja.

Brooklyn opowiada bardzo prostą, ale przy tym poruszającą historię o młodej emigrantce Eilis Lacey. Dziewczyna pracuje na pół etatu w sklepie w małym irlandzkim miasteczku, gdzie nie może spodziewać się świetlanej przyszłości. Wszyscy tam wszystkich znają, trudno się wyrwać i zmienić cokolwiek w swoim życiu. Na szczęście Eilis ma siostrę, która nie tylko pomaga jej na co dzień, ale także, dzięki znajomości z księdzem mieszkającym w Nowym Yorku, załatwia jej porządną pracę na Brooklynie. Przeprowadzka za ocean zawsze jest poważną i trudną decyzją, ale w czasach bez Internetu, samolotów czy choćby łatwego dostępu do telefonów, jest to sytuacja szczególnie bolesna i taka właśnie okazuje się dla Eilis. Dziewczyna radzi sobie dzielnie, stara się jak może i otrzymuje na miejscu naprawdę wiele ciepła (cóż, może nawet zbyt wiele jak na realia prawdziwego świata), ale przejmująca tęsknota za domem nie pozwala jej w pełni cieszyć się z poprawy jakości życia ani możliwości studiowania, by w przyszłości zdobyć wymarzoną posadę księgowej. Wszystko zaczyna się zmieniać wraz z pojawieniem się na horyzoncie przemiłego i bardzo zainteresowanego chłopaka w stylu Marlona Brando – Hornby i  Tóibín wyraźnie wiedzą jak rozgrzać widzom serduszka – kiedy Eilis w końcu może choć trochę poczuć się w Ameryce jak w domu, bo (nawet jeśli to nie jest miłość jej życia) to coś zaczyna zapełniać pustkę w jej sercu. Co z tego jednak kiedy prawdziwy dom jest nadal tak daleko? Gdy bohaterce przychodzi odwiedzić ukochane rodzinne strony, zagubienie tylko się pogłębia, bo tak łatwo byłoby po prostu nie wracać i zachować się tak, jakby wyjazdu nigdy nie było. Te wszystkie uczucia – zagubienie, niepewność które miejsce nazwać domem – sprawiają, że historia naprawdę angażuje widza; a przy tym intymne spojrzenie na dojrzewającą dziewczynę, jej pierwsze doświadczenia miłosne i obecność w filmie kilku komicznych postaci czyni tę historię taką współczesną Jane Austen.


W dzisiejszych okolicznościach, kiedy temat emigracji jest właściwie tematem dominującym, mogłoby się wydawać, że „Brooklyn” to film wyjątkowo na czasie, jednak jest uniwersalny w nieco innym znaczeniu, a przy tym stanowi też osobisty portret jednej dziewczyny. Eilis bardzo trudno było opuścić kraj, w którym zostawiała bliskich i całą swoją kulturę, trudno było jej także tam wrócić, ponieważ zdążyła zadomowić się w Ameryce i było jej tam wygodnie. Natomiast przez ten czas w jej domu wiele się zmieniło, przez co miała poczucie, że dużo straciła. Nie trzeba jednak było wiele by dostrzegła w swojej ojczyźnie znowu wszystko to, za co ją kochała (nie wspominając już o innych, sprzyjających okolicznościach, choćby w postaci dobrze usytuowanego i, a jakże, zainteresowanego chłopaka – w tej roli wszechobecny w tym roku Gleeson). Tym razem więc powrót do Ameryki okazałby się jeszcze trudniejszy niż poprzednio, a zostanie na miejscu miałoby zupełnie inne, i przy tym poważne, konsekwencje. Podobało mi się jednak to, że Eilis, mimo swojego braku zdecydowania i tendencji do uciekania od trudności, próbowała te problematyczne decyzje podejmować w zgodzie ze sobą. 
Choć fragmenty z trailera mogą wskazywać inaczej, „Brooklyn” to o wiele więcej niż historia o miłości czy wyborze między dwoma mężczyznami. Eilis dojrzewa, co widać w filmie nawet pod względem czysto fizycznym, podejmuje własne decyzje, nawet nie będąc pewna ich słuszności, i dopuszcza do swojego życia nowych ludzi, co uczy ją odpowiedzialności i obierania nie zawsze najłatwiejszych ścieżek. Co znamienne, podczas oglądania nie miałam wrażenia, że jestem przytłoczona problemami bohaterki, że jest w filmie za dużo dramatu, mroku czy przesady w którąkolwiek stronę. Wręcz przeciwnie, poza kilkoma smutnymi scenami czułam cały czas, że na filmie bawię się świetnie i od dawna nie miałam do czynienia z tak lekką, wdzięczną i przyjemną produkcją.


Nie wiem na ile to jego zasługa, ale jeśli jesteście zaznajomieni z twórczością Nicka Hornby’ego, to na pewno zauważycie w „Brooklynie” tę samą lekkość i ciepło, które widać i w jego filmach i książkach. Ten człowiek po prostu wie jak człowieka zaciekawić i sprawić mu przyjemność, przy czym jest to rozrywka na poziomie, może nie intelektualna, ale z dużym smakiem i właściwie dla każdego. Oglądanie „Brooklynu” było dla mnie na swój sposób balsamem dla duszy - hisotria emanowała bajkowym ciepłem. Angażująca emocjonalnie historia w pełni zaspokoiła moje potrzeby na rozrywkę w weekendowy wieczór i bardzo przypadł mi do gustu przebijający z niej spokój. Muszę też wyraźnie zaznaczyć jak dużą rolę w tworzeniu specyficznego klimatu filmu miało to, że jego akcja rozgrywa się w latach pięćdziesiątych. Ludzie są inni, świat różni się od naszego i właściwie można poczuć, że znajdujemy się w innej rzeczywistości. Przy tym duże wrażenie robi dbałość o wszelkie szczegóły w odtworzeniu tamtych lat – mam wrażenie, że realia odtworzono niemal doskonale i nic w tym filmie nie zrobiło na mnie wrażenia doczepionego tła czy dekoracji, a przeciwnie – wszystko wyglądało bardzo spójnie. Począwszy od zachowania poszczególnych bohaterów, ich specyficznych manier, przez historię, aż po najdrobniejsze elementy scenografii – mnie samej trudno było oderwać od tego wszystkiego wzrok, szczególnie że film został nakręcony w przyjemnych kolorach – szczególnie od czasu przeprowadzki Eilis do Ameryki, wizualnie w lekkim tonie i bez naturalistycznych obrazków, więc naprawdę uważam go za ucztę dla oczu.


Aktorsko film prezentuje się świetnie. Saoirse Ronan błyszczy w swojej roli i chociaż bardzo lubię Rooney Marę, która początkowo miała grać główną bohaterkę, to cieszę się, że jednak nie zdecydowała się na ten film, a twórcy postanowili poczekać aż Ronan dojrzeje do roli Eilis. Ta irlandzko-amerykańska aktorka urodziła się na Bronksie i, być może po części dzięki temu, świetnie wyszło jej oddanie tęsknoty za ojczyzną i rozerwania między dwoma krajami. Mnie osobiście zachwycił jej (i w sumie nie tylko jej) irlandzki akcent, który musiała do roli nieco zmienić, ponieważ sama mówi z akcentem z Dublinu, a jej bohaterka pochodzi Enniscorthy, leżącego bardziej na południu. Przyznaję, że bardzo polubiłam delikatną i bardzo wyważoną kreację Eilis – Saoirse Ronan tchnęła w tę postać życie i dodała jej drugie dno, które każe uważniej przyjrzeć się niektórym jej decyzjom. Emory Cohen, który gra jej ukochanego włoskiego pochodzenia, jest w swojej roli chyba jeszcze bardziej uroczy, szczególnie kiedy patrzy na Eilis z rozmarzonym uśmiechem i psią wiernością w oczach.  Jest już po Walentynkach, ale to idealny walentynkowy bohater. Brawa za rolę należą się także cudownej Julie Waters, którą w tym filmie ledwo poznałam, bo tak dobrze weszła w swoją postać. Uwielbiam jej panią Keogh jako kobietę równie surową i z głową na karku, co przesympatyczną i potrafiącą jednym żartem rozładować napiętą atmosferę przy stole. To jedna z tych postaci drugoplanowych, które chce się uściskać.

Myślę, że może to być jeden z tych filmów, do których ciągnie, żeby obejrzeć je ponownie. Dostarczył mi kilku drobnych wzruszeń i sprawił, że wyszłam z kina oczyszczona i odprężona, jak po dobrej produkcji. Nie jest to film pod żadnym względem przełomowy – może dla Irlandczyków, którzy tłumnie oglądali go w kichach i na pewno są bardzo dumni – ale jestem zdania, że takich solidnych, ładnych filmów na smutne wieczory nam trzeba i dlatego bardzo cieszę się, że powstał. Jak najbardziej polecam wybrać się do kina, bo jest na co popatrzeć.

The Book of Mormon. Nie przypuszczałam, że będzie mi dane kiedykolwiek zobaczyć tę sztukę na żywo (a tym bardziej w żaden inny sposób), toteż nigdy zbytnio o niej nie marzyłam i nie interesowałam się tak bardzo jak byłabym zainteresowana gdyby była na wyciągnięcie ręki bądź chociaż udostępniana szerszej publiczności w kinach, jak w przypadku produkcji The National Theatre. Słyszałam o niej mnóstwo dobrego, widziałam ile zdobyła nagród, ale zdecydowałam się odpuścić i nie przejmować. W pewnym momencie jednak zdałam sobie sprawę, że wyjazd do Londynu to idealna szansa na zdobycie nowych teatralnych doświadczeń – i tak pierwszym tytułem, na który padł mój wzrok, był The Book of Mormon i wtedy już wiedziałam, że nic mnie tak nie uszczęśliwi jak ten konkretny musical i każda cena (a te naprawdę lepiej pominąć milczeniem i wymazać z pamięci) będzie usprawiedliwiona niezwykłym podekscytowaniem i uczuciem spełnienia, odczuwalnym jeszcze przed odebraniem biletów. I tak właśnie było, a – przypominam – jeszcze nie weszliśmy do teatru.

West End – kocham! Na początek muszę zaznaczyć, że Prince of Wales Theatre jest przepiękny i zdjęcia znalezione w Internecie nie oddają tego jak prezentuje się na żywo. Sala teatralna nie jest ogromna, ale wystarczająco duża by zrobić wrażenie i, ze wszystkimi złotymi balkonami, spodobała mi się może bardziej niż warszawski Teatr Narodowy. Przy tym dekoracje dookoła sceny, te zaprojektowane specjalnie do The Book of Mormon, są fantastyczne. Pięknie wygląda zarys siedziby mormońskiego kościoła w Salt Lake City – z witrażami i aniołem na szczycie – którego konstrukcja okala scenę, a do tego wewnątrz tego obramowania jak i poza nim umieszczono granatowe tło z planetami i konstelacjami, które dodatkowo podkreślają boskość świątyni, nieskończoność kosmosu i dodają powagi i efektowności dekoracjom, dzięki czemu już na wstępie tworzy się podniosły nastrój, który pryska jak bańka mydlana już po pierwszym wersie rozpoczynającej spektakl piosenki. (A teraz uwaga, bo przez najbliższe kilka akapitów będą się pojawiać spoilery, a szczególnie w akapicie szóstym.)


Hello! Otwierająca spektakl piosenka w komediowy sposób obnaża na czym polega chodzenie od drzwi do drzwi i nawracanie na swoją religię mimo niezbyt bogatej wiedzy na temat tejże. Młodzi bohaterowie, którzy przeszli szkolenie i mają zostać rozlokowani po świecie by nauczać swojej wiary mają mormońskie korzenie, zostali wychowani w duchu tej wiary, ale nie ma w nich w ogóle zrozumienia tego, co za tą religią stoi. Wszystko rozumieją bardzo dosłownie, często przez pryzmat popkultury i swoich własnych pragnień i ambicji typowych dla nastolatków. Główny bohater, Kevin Price, najbardziej na świecie chciałby zostać wysłany przez kościół do Orlando, które jawi mu się jako raj na ziemi, a bycie dobrym mormonem jest dla niego tylko środkiem prowadzącym do celu, a nie celem samym w sobie (choć często ma, w tej sztuce bardzo typowe dla mormonów, poczucie winy, co objawia się na przykład koszmarami o torturach w piekle). Price jest pewnym siebie człowiekiem sukcesu, skoncentrowanym na sobie – o czym świadczy choćby piosenka „You and Me but Mostly Me”, śpiewana z jego kompanem Arnoldem Cunninghamem, który z kolei jest zupełnym nerdem, chłopakiem tyleż sympatycznym co zupełnie oderwanym od rzeczywistości, ze zbyt bujną wyobraźnią i fascynacją Gwiezdnymi Wojnami. Obaj młodzieńcy zostają dobrani w parę, która zostaje przydzielona do Ugandy – miejsca, które kojarzy się tylko z Królem Lwem (bo on się dział w Afryce, a Uganda to chyba gdzieś tam w okolicach, nie?).

Hasa Diga Eebowai czyli Fuck You God. Po przybyciu do Afryki chłopaków spotykają od początku złe rzeczy, co jest tylko drobną niedogodnością w porównaniu do nieszczęść towarzyszącym tubylcom w życiu codziennym. W radosnej piosence „Hasa Diga Eebowai”, mieszkańcy uświadamiają młodym mormonom, że przy odpowiednim nastawieniu (Fuck You God) można poradzić sobie z tym, że większość ludzi w okolicy ma AIDS, że nie ma co jeść, ludzie są terroryzowani przez uprzywilejowane grupki z bronią palną, praktykowane jest obrzezywanie kobiet, a w celu zapewnienia sobie siły i ochrony przed chorobami mężczyźni gwałcą dziewice, często będące malutkimi dziećmi. Piosenka brzmi wesoło, wręcz disneyowsko, ludzie się śmieją, a tymczasem w Afryce to wszystko naprawdę się dzieje. Zastanawiam się jaki procent widowni zdawał sobie sprawę, że nic w tym fragmencie musicalu nie zostało przerysowane, a efekt komediowy bierze się tylko z zestawienia luźnego tonu z bardzo poważnym problemem. Bardzo spodobał mi się ten, zgrabnie przemycony, komentarz społeczny o tym jak w niektórych miejscach na świecie bardzo źle się dzieje, o czym z kolei większość ludzi, w tym nasi bohaterowie, nie ma najmniejszego pojęcia, kojarząc Afrykę albo z Królem Lwem, jak postacie z musicalu, bądź przypominając sobie kilka szokujących obrazków z telewizji, natomiast nie poświęcając problemom trzeciego świata minuty głębszej refleksji. The Book of Mormon pokazuje jak przybysze z Ameryki mają tak naprawdę bardzo niewiele do zaoferowania – jedynie Księgę Mormona, której sami do końca nie rozumieją – bo w pewien sposób sami też nie potrafią uporać się z własnymi udrękami. Jak zauważono w sztuce, mormoni (i w sumie pewnie większość ludzi krajów rozwiniętych) świetnie radzą sobie z problemami, zwyczajnie o nich nie myśląc. Jest w sztuce jedna cudowna postać, też mormon, która do perfekcji opanowała separowanie się od swojego prawdziwego „ja” w celu zachowania pozorów i próby ominięcia konfliktu wewnętrznego. Nie tego byśmy się spodziewali po potencjalnym przewodniku duchowym, ale właśnie takie jest życie i tłumienie własnych lęków i potrzeb to zdumiewająco uniwersalna sytuacja.


Symboliczny Raj występuje w The Book of Mormon w kilku kontekstach. Dla ambitnego Price’a jest nim wymarzone Orlando, w którym chciałby zamieszkać, bo zrobiło na nim wrażenie w dzieciństwie. Dla chłopaka nie liczy się to, co napisane w Księdze Mormona (swoją drogą historia tej wiary jest świetnie przedstawiona w samej sztuce, więc nie trzeba przed pójściem do teatru robić wielkiego researchu jeśli ktoś nie jest zorientowany w temacie), a jedynie jego własne, egoistyczne cele, które robią z niego znacznie gorszego mormona niż ten, za którego Price sam siebie ma. Arnold w kolei w ogóle nie rozumie o co w tym wszystkim chodzi i kiedy przychodzi pora na opisanie Księgi Mormona mieszkańcom afrykańskiej wioski, chłopak robi co może żeby przypomnieć sobie to, co usłyszał w kościele, a wszelkie dziury fabularne zapełnia tym, co go najbardziej interesuje: Gwiazdą Śmierci, hobbitami czy Mocą. Choć wydaje się najmniej rozgarniętą z postaci, z kompulsywną skłonnością do zmyślania, to właśnie on postępuje najbardziej szczerze i moralnie, dopowiadając na żywioł niestworzone historie do Księgi Mormona, byle zainteresować wiarą mieszkańców wioski i wytłumaczyć im w zrozumiały sposób dlaczego nie wolno nikogo gwałcić. To wszystko bardzo naiwne, ale zdaje egzamin, bo mieszkańcy wioski natychmiast przyswajają szaloną popkulturową wersję z żabami, Jedi i spektakularnymi pojedynkami. Córka wodza szczególnie zachęca pozostałych mieszkańców do zainteresowania się mormonizmem, ponieważ ma nadzieję na to, że mormoni zabiorą ją i pozostałych do swojej siedziby, Salt Lake City, która stała się dla niej jej własnym rajem, bez chorób i terroru.

„To tylko metafora” – czyli najpiękniejsza puenta, jaką mogłam sobie wymarzyć. Kiedy wszystko się komplikuje, bo pełni dobrych chęci Afrykańczycy biorą podrasowaną historię Arnolda nieco zbyt dosłownie i przedstawiają ją głowom Kościoła, które przyjechały na wizytację, okazuje się, że to koniec zabawy. Mormoni muszą wrócić do domu, bo nawracanie się nie udało, a córka wodza nie dostanie się do Salt Lake City. Kiedy donosi o tym pozostałym mieszkańcom wioski pewna kobieta odzywa się tłumacząc, że Salt Lake City wcale nie jest rajem, tylko jego symbolem. To tylko metafora, a takie miejsce nie istnieje, bo raj ma się w sercu. Tłumaczy dalej, że wszystkie te żaby, statki Enterprise, anioły i inne wymysły to też tylko symbole i chyba nikt by nie uwierzył, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Byłam zachwycona takim zakończeniem sztuki, pokazującym jak pozornie prymitywni ludzie z wioseczki na końcu świata mają głębsze i bardziej świadome zrozumienie religii niż teoretycznie światli i wyedukowani ludzie z wielkiego świata (którzy wszystko rozumieli zdecydowanie zbyt dosłownie i z religii robili marny użytek). To końcowe odwrócenie ról zrobiło na mnie bardzo duże wrażenie, niezwykle zgrabnie zamykając wszystkie wątki i nadając temu komediowemu musicalowi głębi, której się po nim nie spodziewałam.

Dokładnie to wykonanie widziałam! Na środku Stephen Ashfield - wspaniała rola drugoplanowa.

Patrząc od technicznej strony nie mam do powiedzenia nic specjalnie odkrywczego, bo jestem po prostu zachwycona. Muzyką, tekstami, grą aktorską, niesamowitymi (i nie przesadzonymi, co ważne!) dekoracjami, choreografią i idealnym wykonaniem ruchów wymagających zdumiewającej synchronizacji i zręczności. Zawsze podziwiam utwory, w których poważne i przykre tematy udało się ze smakiem owinąć w komediową otoczkę w taki sposób, by w trakcie obcowania z nimi świetnie się bawić, a potem wrócić do nich myślami i poświęcić chwilę na refleksję. The Book of Mormon jest idealnym przykładem takiej właśnie produkcji – dopiętego na ostatni guzik, kolorowego i zabawnego show, które nie tylko powoduje śmiech, ale wkrada się do serca i zakamarków umysłu i tam znajduje sobie dom na stałe. Bardzo mnie też cieszy, że trafiłam akurat na tę konkretną obsadę (bo jest ich kilka różnych i w Ameryce i w Anglii) jednak jak porównywałam zdjęcia i nagrania z youtube’a to ta „moja” wydaje mi się idealna. Szczególnie dwaj główni aktorzy (KJ Hippensteel i Brian Sears) mieli niesamowitą charyzmę, wyrazisty wygląd – Sears był naprawdę genialnym nerdem – a spodobał mi się też Stephen Ashfield, grający mormona tłumiącego swoje homoseksualne skłonności – te powłóczyste spojrzenia i elastyczny chód były fenomenalne. Widać było po niektórych aktorach drugoplanowych, że są tancerzami z wykształcenia, ale tak naprawdę wszyscy radzili sobie wyśmienicie i byli całkowicie zsynchronizowani.


Gdyby to było takie proste to jeździłabym do Londynu co tydzień i nauczyła się sztuki na pamięć. Nawet jeśli nie jest najwybitniejsza na świecie, to stanowi wyśmienitą rozrywkę, sprawia mnóstwo przyjemności i że wychodzi się z teatru w cudownym nastroju. To przeżycie warte nawet dużych pieniędzy i na pewno zostanie ze mną na długo. Czekam aż takie musicale zaczną pojawiać się w Polsce – może kiedyś – a przynajmniej częściej w UK.

Całkiem niedawno przechodziłam przez pewną, jak ja to mówię, fazę książkową, kiedy to czytam pod rząd kilka książek o podobnej tematyce bądź w podobnym klimacie. Tym razem padło na Young Adult, i to takie zwyczajne, z życia wzięte powieści dla nastolatek. Kontakt z nimi okazał się bardzo oczyszczający, bo pozwolił mi skupić uwagę na sprawach, o których w pewnym wieku już się wiele nie myśli, bo niby ma się już te wszystkie rozterki za sobą. Bardzo miło jednak jest sobie o niektórych rzeczach przypomnieć, a inne, które nas ominęły, przeżyć przynajmniej za pośrednictwem fikcyjnych bohaterów. W dzisiejszej notce opiszę cztery książki, które można by znaleźć na tej samej półce w księgarni, chociaż jednak sporo je od siebie różni.


 Fangirl (Rainbow Rowell)
Niedawno wydana w Polsce powieść autorki przeuroczej „Eleanor i Park” (tak ładnie opisane pierwsze zauroczenie, że człowiek aż sam czuje motylki w brzuchu) to historia o tyle ciekawa, że z jej główną bohaterką można się bardzo łatwo utożsamić – to (stereo)typowy geek żyjący światem fikcyjnym i niepotrafiący wziąć losu we własne ręce. Cath jest uroczo nieporadna - choć stara się być odpowiedzialna - i ma dokładnie takie przedziwne dylematy jak większość nieśmiałych ludzi. Dlatego dużą satysfakcję sprawia obserwowanie jej powolnej i przemiany, bo jest postacią z krwi i kości - a jej ukochany może jeszcze bardziej. Zapewne w dużej mierze do mojego pozytywnego odbioru przyczynił się fakt, że Rowell jest mistrzynią opisywania malutkich detali, gestów, odczuć i głupich obaw, jakie przeżywamy zakochując się – to jest bowiem jednym z głównych wątków tej powieści (choć – jak w życiu – nie jednym). Autorka stwarza przy tym postacie, którym nie sposób nie kibicować, bo nawet mimo swoich wad są sympatyczni i ludzcy. Czasem aż za bardzo, o czym regularnie przypominało mi uczucie déjà vu z własnego życia, pojawiające się gdy czytałam niektóre kwestie bohaterów. O ile autorka nie wykradała nastolatkom pamiętników i nie podkładała im podsłuchów uważam, że świadczy to o dużej wrażliwości i świetnych zdolnościach obserwacyjnych, a to zawsze punktuje w książkach.


Morze spokoju (Katja Millay)
(z oryginalną okładką, bo jest ładniejsza)
Książkę odkryłam przypadkiem na goodreads.com i zupełnie nie byłam pewna czego się po niej spodziewać. Z jednej strony miała bardzo dobre i entuzjastyczne recenzje, z drugiej jej bohaterowie to para wyjątkowo nieszczęśliwych i poturbowanych przez los nastolatków, przez co trochę bałam się przesadnej dramy. Ta niepewność towarzyszyła mi podczas lektury może nawet do jednej trzeciej książki, kiedy jednak zaczęło stawać się jasne, że problemy głównych bohaterów to nie tylko nastolatkowa egzaltacja.

Nastya, główna bohaterka, nie mówi. Ubiera się w wyzywające, czarne ubrania, nie utrzymuje kontaktu z bliskimi, a każdej nocy biega tak długo, aż żołądek odmawia jej posłuszeństwa. Josh, po śmierci dziadka, został sam na świecie. Rodzina przyjaciela zaprasza go na niedzielne obiady, on jednak najlepiej czuje się sam w swoim garażu, zajmując się stolarką. Tych dwoje delikatnych, przejechanych przez życie, młodych ludzi może dać sobie to, czego nie mogą dostać od innych – zaufanie i brak bolesnych pytań. Pod koniec, im więcej dowiadywałam się o bohaterach (a kolejne tajemnice odkrywane są bardzo powoli i naprawdę polecam uzbroić się w cierpliwość) tym bardziej dojrzała stawała się w moich oczach powieść. Millay nie bała się zaserwować młodym czytelnikom kilku ciężkich prawd na temat życia, miłości czy funkcjonowania w związku. Nie ma tu głaskania po głowie i wmawiania, że wszystko będzie dobrze. Za to książka ma ode mnie ogromny plus, bo ileż można czytać cukierkowych historii, w których miłość leczy wszystkie rany jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Może nie trzeba było aż tak ciężko doświadczać bohaterów, ale w końcu i gorsze rzeczy się zdarzają, więc byłam w stanie wszystko to zaakceptować i bardzo się cieszę, że natknęłam się na tę powieść w odpowiednim momencie.


Flipped (Wendelin Van Draanen) 
bo nie użyję okropnego tytułu „Dziewczyna i chłopak wszystko na opak”
To jedna z tych bardzo cukierkowych opowieści, o czym zaświadczyć może fakt, że pod koniec płakałam tęczą. Pomysł jest świetny, bo mamy tę samą historię przedstawioną z puntu widzenia dwojga bohaterów: Bryce spędza całe życie chowając się przed Juli, która go prześladuje, tylko potem okazuje się, że Juli ma własne, całkiem bogate życie wewnętrzne i nie spędza każdej chwili wzdychając do ukochanego. On wyobraża sobie niestworzone historie i robi przedziwne rzeczy, byle uniknąć z nią kontaktu, ona zajmuje się projektem naukowym i przesiadywaniem w koronie ulubionego drzewa. Kiedy Bryce w końcu dostrzega zalety koleżanki jest już jednak na tyle zaplątany w swoje paranoidalne zachowania, że w końcu ona zaczyna widzieć jego wady i tu zaczyna się problem.

Ta niezwykle ciepła opowieść o dojrzewaniu i o tym, że rzeczy nie zawsze są takimi, jakimi się zdają, jest niezwykle jasnym punktem na liście moich zeszłorocznych lektur. Ogromną zaletą książki jest to jak dużą uwagę autorka poświęciła postaciom drugoplanowym, ich charakterom i problemom. Rodzice nie są tylko od zapewniania głównym bohaterom domów i od pytania o postępy w szkole – mają realny wpływ na kształtowanie się charakteru swoich dzieci, na ich życiowe decyzje i obawy. Podczas konfliktu przy rodzinnym stole aż skrzy od napięcia i trudnych emocji, choć prawie nikt nic nie mówi. Te postacie żyją, mówią własnymi głosami i popełniają ludzkie błędy. To nie tylko opowieść o miłości, ale o wszystkim, z czym mierzą się ludzie.

W ramach ciekawostki dodam, że powstał film na podstawie tej książki; choć jeszcze go nie widziałam, wydaje się być bardzo wierną ekranizacją i jest przynajmniej tak samo uroczy jak pierwowzór.


My Life Next Door (Huntley Fitzpatrick)
Jeszcze nie przetłumaczona na polski, a powinna być. Panie i Panowie, oto książka o dojrzałych nastolatkach! Kiedy mają problem – rozmawiają ze sobą. Są odpowiedzialni, mają odpowiednio poustawiane priorytety i nie dają się ponieść buzującym hormonom. Takim związkom aż chce się kibicować.

Samantha jest bezproblemową córką idealnej pani senator, która przeżywa drugą młodość ze swoim doradcą i asystentem. Dziewczyna wykorzystuje rozproszoną uwagę matki i decyduje się nawiązać bliższą znajomość z chłopakiem z sąsiedztwa, którego liczna, nieuporządkowana, ale też bardzo ciepła rodzina jest przeciwieństwem wszystkiego, co Sam zna z własnego domu. Choć młodzi pochodzą z zupełnie innych światów, szybko się dogadują i kładą fundamenty pod naprawdę fajny związek, oparty na zaufaniu i szczerości. Z tym ostatnim Sam ma jednak o tyle problem, o ile trudno jej pogodzić dotychczasowy perfekcyjny świat ze światem chłopaka i rzeczywistość stawia na jej drodze kilka poważnych przeszkód kiedy dziewczyna uczy się metodą prób i błędów jak wpasować nowy element do układanki. Jeśli literatura młodzieżowa ma prezentować pozytywne wzorce, a przy tym poruszać i zapewniać świetną zabawę, to „My Life Next Door” jest idealnym przedstawicielem swojego gatunku. I ma bardzo fajne wątki poboczne (stąd i powstał spin-off, który mam na liście do przeczytania). Naprawdę polecam jeśli znudziły wam się wieczne fochy i wielokąty miłosne, jakie królują w YA.

Już dawno nauczyłam się żeby za wiele się nie spodziewać po filmach hollywoodzkich, ale cała ta otoczka wokół „Zjawy” jako filmu, który w końcu zapewni DiCaprio Oscara, jakoś na mnie zadziałała i dlatego miałam nadzieję na coś przynajmniej niezłego. Założenie było takie, że mamy mężczyznę, którego nie wszyscy kompani tolerują (choćby ze względu na półindiańskiego syna) i którego, mając lepsze lub gorsze usprawiedliwienie i motywy, porzucają na śmierć z mrozu i głodu po ataku niedźwiedzicy broniącej młodych. Siła napędowa do dalszego działania? Oczywiście, zemsta. Założenie może nie nowatorskie, ale na pewno można było z tego zrobić dobre kino (szczególnie, że paralelnie obserwujemy Indian poszukujących córki wodza, więc jest pewna zbieżność, z której coś by mogło wyniknąć). Czy dobre kino zrobiono to już inna sprawa.

Kiedy już odżyłam po tym, jak umarłam ze śmiechu na najgorszej na świecie reklamie żelu intymnego (nic tak nie wprawia w podniosły nastrój przed filmem jak reklamy), przyszła pora na uspokojenie się i wczucie w nastrój niezmierzonych lasów Ameryki Północnej. Pomijając krótki prolog – zaczęło się dobrze, nawet bardzo dobrze. Otwierająca film scena z wodą płynącą między drzewami jest przepięknie sfilmowana i w zasadzie reprezentuje to, co w filmie najlepsze i najbardziej warte uwagi – zdjęcia. Zajmował się nimi Emmanuel Lubezki, który zrobił już na nas wrażenie rok temu „Birdmanem”. Skojarzenie nasunęło mi się szczególnie podczas pierwszej sceny walki między białymi a Indianami, która wyglądała fenomenalnie. Kamera odnajdowała najciekawsze wydarzenia rozgrywające się między drzewami, śledziła daną postać po to, by w chwili jej śmierci porzucić ją na rzecz kolejnej, i w ten sposób zatoczyła koło po całym planie, pokazując efekty zniszczeń. Moim zdaniem – mistrzostwo. Nieco gorzej było potem, przy czasem przesadnych zbliżeniach na twarz Leonardo, bądź w przypadku bezsensownego ujęcia makro na kupkę mrówek, co chyba miało być bardzo artystyczną wstawką, tak samo jak retrospekcje głównego bohatera i szepty ukochanej (mam alergię na podniosłe szepty w obcych językach, a  Iñárritu egzaltowanych scenek-wstawek z retrospekcjami było strasznie dużo i nijak nie komponowały się z resztą filmu).



Czy Oscar się Leonardowi należy to nie ulega wątpliwości, ale niekoniecznie za rolę w „Zjawie” – gdyby Akademia spytała mnie kiedyś o zdanie to doradziłabym przyznanie nagrody za całokształt twórczości. Jak wiele innych osób jestem zdania, że w „Wilku z Wall Street” miał ciekawszą rolę i przeszedł samego siebie miotając się jak szalony po schodach w jednej ze scen, więc wydaje mi się, że jeśli chodzi o wysiłek aktorski to tam dał z siebie znacznie więcej. W „Zjawie”, jakkolwiek bardzo się starał, nie poruszył mnie. Nie współczułam jego postaci – może z wyjątkiem samego faktu bycia rozszarpywanym przez niedźwiedzia – nie czułam jego tragedii, nie widziałam nienawiści i pragnienia zemsty w jego oczach. Musiałam uwierzyć na słowo, bo tak pisali w streszczeniu, tak sam bohater napisał na ścianie i tak nakazuje wierzyć doświadczenie z takimi historiami. Ja tego nie czułam. Co do bólu, głodu i desperacji – tak, aktor bardzo malowniczo się opluł, głośno dyszał (ja bym na jego miejscu nie miała siły tyle dyszeć) i ogólnie sprawiał wrażenie pognębionego tym, co reżyser mu zafundował, jednak realistyczne odegranie bólu i głodu to jeszcze nie jest szczyt aktorstwa i właściwie DiCaprio nie miał zbyt wiele do zagrania. Myślę, że nie mógł w żaden sposób zagrać lepiej żeby podbić moje serce – ta rola po prostu się do tego nie nadawała. Nie mogłam przejąć się postacią Glassa nawet w połowie tak bardzo jak współczułam Chuckowi Nolandowi w „Cast Away”, choć temu drugiemu nikt nie umarł. 



Oscar dla Matki Natury! O, z tym się zgadzam i podpisuję wszystkimi czterema kończynami. Widoki w filmie są wspaniałe, są cudownym wytchnieniem od przemęczonej twarzy Leo, właściwie chętnie zamówiłabym je sobie w tym filmie w proporcji dziewięć do dziesięciu. Przepiękne górskie szczyty, panoramy rzeki, śniegowe czapy otaczające górski strumyczek, zorza polarna nad drzewami – można by z tego zmontować przepiękny dokument przyrodniczy. I nie jestem tu w żadnym razie cyniczna – to właśnie pejzaże i malownicze okoliczności sprawiły, że mimo wszystkich błędów i niedociągnięć, do których zaraz dojdę, film zdołał wywrzeć na mnie w miarę niezłe wrażenie i pozwolił dojść do wniosku, że czas spędzony w kinie nie był czasem całkiem straconym.

Fuck logic. Glass, według wszelkich zasad prawdopodobieństwa, powinien zostać przebity strzałą, kilka razy zastrzelony, wykrwawić się, mieć połamany kręgosłup, pękniętą czaszkę, a wiele części ciała powinno mu odmarznąć i odpaść. Ale nie, nasz bohater nie przejmuje się nawet tym, że ciało mu gnije, i wkrótce na swej drodze napotyka na tak uzdolnionego i przyjaźnie nastawionego Indianina, że niedługo potem ma już „tylko opuchliznę”. Poza tym dlaczego w tym filmie, na takim mrozie, nikt nie nosi czapek? Czy ani jeden z bohaterów nie miał babci? Nie wiem jakim cudem tam ktokolwiek wrócił do domu w jednym kawałku. W całym filmie było niestety mnóstwo fragmentów, które przypominały mi, że to tylko masowa amerykańska produkcja, w której realizm nie ma wiele wspólnego z prawdziwym realizmem. Pod koniec byłam już tym na tyle zmęczona, że nie mogłam poważnie traktować ostatecznego pojedynku między bohaterami, w którym co chwilę ktoś wyciągał sobie z ciała ostrze, żeby zadać nim następny cios. Dość powiedzieć, że słyszałam na sali śmiechy, a chyba nie takie było zamierzenie reżysera.




Aktorsko film wypadł nieźle, ale tylko nieźle. Przy tym od razu muszę wspomnieć, że jakoś nie potrafiłam oskarżać towarzyszy Glassa o to, że chcieli go zostawić. Fitzgerald, którego grał Tom Hardy, był zły i skupiony na sobie, ale przy tym wyglądał jak ktoś, kto wcale nie ma nic złego na myśli - chce tylko przeżyć, wrócić do domu w dobrym stanie i wieść przyjemne życie. Trudno odmówić mu w tym racji. Hardy zagrał całkiem dobrze osobę nie mającą skrupułów, przy czym nie popadł w przesadę i nie stworzył evil villaina, a po prostu postać mężczyzny, który dba przede wszystkim o własne dobro, niezależnie od okoliczności, i nie bawi się w przeżywanie emocji. Nie obdarzyłam przez to tej postaci silnymi (negatywnymi) uczuciami, więc trudno było mi pragnąć zemsty za jego uczynki. Tak naprawdę nikogo tutaj zbytnio nie polubiłam ani nie znienawidziłam, a chyba najbardziej interesowałam się losem koni. To przykre, ponieważ widziałam wyraźnie jak wysoko mierzyła cała ekipa odpowiedzialna za film. Coś jednak nie zagrało. Być może nie tyle sami aktorzy, co scenariusz, który wykreował dla aktorów postacie dość archetypiczne: nieczułego egoisty, naiwnego tchórza, prawego i bohaterskiego przywódcy (całkiem przekonujący Domhnall Gleeson) czy dowolnego typu Indianina (ci akurat byli całkiem realistyczni i ludzcy) lub Złego Białego. Przez to wszystko w pewnym momencie zaczęłam postrzegać „Zjawę” trochę bardziej jako bajkę niż poważny film i przestałam mieć duże wymagania wobec aktorów. Nie poruszyli mnie, nie zainteresowali swoimi motywami, nie przywiązałam się do nich. Mało przejęłam się losem indiańskiej córki, do której poczułam tylko cień sympatii, a chciałam znacznie więcej. Jak na taką ilość zbliżeń na twarze przeżyć było zdumiewająco mało. Pozostawały ładne widoki.
Obsługiwane przez usługę Blogger.