Pączkis are better than donuts - 'Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć'

/
01:00:00


Kiedy okazało się, że powstanie film na podstawie króciutkiej książki przedstawiającej magiczne stworzenia ze świata Pottera, chyba nikt nie wiedział czego się spodziewać. Ja sądziłam, że pewnie dostaniemy jakiś film drogi, na której kolejne przystanki będą obfitować w nowe stworzenia, aż w końcu poznamy wszystkie jakie Rowling wymyśliła, a w tle może przewinie się jakiś wątek przygodowo-miłosny. Okazało się, że jest lepiej.


Przede wszystkim film jest niezwykle uroczy. Niewiele przypomina filmy o Potterze, bo akcja rozgrywa się zupełnie gdzie indziej i dotyczy ludzi dorosłych, a nie nastolatków. Zostaje nam jedynie to samo uniwersum i gdzieniegdzie przebijająca się znajoma muzyka.
Akcja rozwija się niejako na dwóch płaszczyznach – mamy misję Newta Skamandera, polegającą na uświadamianiu czarodziei na temat magicznych stworzeń i dbaniu o dobro i bezpieczeństwo tych drugich. Ale jest też płaszczyzna druga, mroczniejsza, dotycząca działań Grindelwalda. W tle zarysowuje się sytuacja czarodziei w Ameryce.


Zacznę od ostatniego, bo w tym kierunku powędrowały moje myśli od razu po seansie. Całe tło społeczne, czarodziejskie zachowania i zasady zostały przedstawione mniej więcej tak, jak Rowling zawsze przedstawiała je w książkach. Nigdy nie dawała nam odpowiedzi na wszystkie pytania – tego jest zwyczajnie za dużo – ale w ogromie detali mogliśmy zawsze doszukać się jakiejś spójnej całości, obrazu magicznej rzeczywistości. Dotychczasowe ekranizacje z uniwersum Pottera (może z wyjątkiem dwóch pierwszych części – te książki były wystarczająco krótkie, by dało się wiele przenieść na ekran) nie pozwalały na odtworzenie tego bogactwa. Tym razem mogliśmy nacieszyć się naprawdę długimi scenami, które przybliżały nam magiczne stworzenia, a sceny w ministerstwie czy w domu bohaterek nie sprawiały wrażenia pośpiesznie wciśniętych, bez wykorzystanego potencjału stworzonego przez Rowling świata. Przeciwnie – można niektóre sceny uznać za przydługie, choć chyba żaden potteromaniak nie będzie mieć z tego powodu pretensji. Mnie zdecydowanie przypadło do gustu to, że wyraźnie cała akcja została napisana pod film i to widać, podczas gdy filmy o Potterze czasem wydawały się trochę poszatkowane. 
To jednak w kwestii świata przedstawionego - fabuła mogłaby zostać lepiej doszlifowana, bo brak tam równowagi, za dużo jest rozdrabniania, które prezentuje się dobrze, ale ostatecznie funduje trochę scen niepotrzebnych, trochę za bardzo rozlazłych, które nie są niezbędne i spowalniają dynamikę. Film jest sympatyczny, ale z nóg mnie nie zwalił.



Nie jestem fanką urody Eddiego Redmayne’a, ani też jego fanką w ogóle, więc moja opinia na jego temat może być tak obiektywna, jak to tylko możliwe, a moim zdaniem zagrał świetnie (mistrzowska scena z wcale-nie-nosorożcem zasługuje na specjalnie wyróżnienie – nie każdy potrafiłby odstawić coś takiego i przy tym nie wyglądać idiotycznie, a jedynie tak ciekawie, jak zawsze wyglądali ekscentryczni czarodzieje w powieściach Rowling). Przede wszystkim stworzył postać bardzo sympatyczną i prezentującą się lekko nieporadnie, dzięki czemu nie ma się wrażenia, że oto oglądamy kolejnego bohatera idealnego, któremu wszystko wychodzi bo tak. Newt spędził po prostu bardzo dużo czasu studiując to, co robi i dzięki pracy i doświadczeniu doszedł do takiej wprawy, że wiele rzeczy mu wychodzi, no i nie zapominajmy – w końcu jest czarodziejem. Wraz z panem Kowalskim, rozbrajającym mugolem polskiego pochodzenia, którego losy przypadkiem krzyżują się z losami Newta, tworzą bardzo zgrany duet, który ogląda się z prawdziwą przyjemnością - głównie jednak jako komediantów, bo dramaty i moralne rozterki gdzieś tam się w filmie pochowały. 


Tu przyznam, że dla mnie właśnie ten team „robi” cały film pod względem łapania widzów za serducho – ich życie uczuciowe schodzi na dalszy plan w natłoku tego, co dzieje się na ekranie – i moim zdaniem bardzo dobrze się dzieje. Dwie siostry, z których jedna próbuje opanować niesfornego Newta, a drugiej (moja faworytka) wpadł w oko Kowalski, delikatnie wprowadzają romansową atmosferę, ale (przynajmniej na początku, bo potem się okaże) nie ma mowy o niczym szczególnym - wszystko się trochę rozmywa i jest family friendly. Mamy jednak sporo materiałów i poszlak, które pewnie doczekają się rozwinięcia w kolejnych częściach „Fantastycznych zwierząt”.


Jeśli chodzi o ten drugi, Grindelwaldowy, wątek, to przypadł mi do gustu zdecydowanie mniej. Jasne, mamy w nim świetnego Ezrę Millera, który wygląda w tym filmie na tak sponiewieranego, że aż trudno uwierzyć, że to ten sam Ezra z „Musimy porozmawiać o Kevinie”. Cóż jednak poradzić, kiedy mimo dobrej obsady otrzymujemy intrygę trochę za bardzo rozciągniętą, a przy tym podaną trochę za szybko, nie klejącą się. Trochę mi tam brakowało dynamizmu, podkręcenia atmosfery, trochę więcej mięsa na kościach wątków pobocznych. Może dzięki temu zakończenie robiłoby większe wrażenie, bardziej uderzałoby w widzów i byłoby bardziej klarowne. Tymczasem mnie intryga nie zdążyła poruszyć, a wręcz w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać „ale jak to, to już?”. Myślę, że to dlatego, że o ile do takiego Kowalskiego zdążyliśmy się przyzwyczaić, poznać jego ambicje i sposób bycia, to ten drugi wątek gdzieś tam się przewijał i zdawało się, że idzie w kierunku A, kiedy nagle – hyc! – kierunek B, proszę państwa, proszę się przejmować. Pozostaje mieć nadzieję, że jakoś się to naprawi w następnej części, że wątek Newta i ten drugi, mroczny, będą się lepiej zazębiać.


Na sam koniec kilka słów o oprawie wizualnej i powiem szczerze, że to jest to. Tych wszystkich nieśmiałków, niuchaczy i innych magicznych futrzaków bardzo mi brakowało w Potterze i cudownie było się im wszystkim przyjrzeć. Jeden czy dwa może były trochę zbyt udziwnione jak na mój gust, ale złotopióry gryfopodobny pan całkiem mnie kupił. Szkoda tylko (mały spoiler!), że nie miał szansy pobłyszczeć na koniec w słońcu – miałby szansę przebić scenę ze Smaugiem w drugiej części „Hobbita” (koniec spoilera).



Poza tym świetnie zostały zgrane drobne elementy, które są nam znane z dotychczasowych filmów – jak choćby pewne detale w wystroju ministerstwa – z ogólnym wyglądem minionej epoki – zarówno w kwestii wystroju wnętrz jak i ubioru. Dzięki temu dostaliśmy coś całkiem nowego, ale nie zupełnie obcego – taki efekt jak najbardziej zasługuje na pochwałę. A na lata 20. czy 30. zawsze miło jest popatrzeć.
Mam nadzieję, i mówię to z zachowaniem należytej powagi, że w następnej części przebiegnie przez ekran 1500 jednorożców. W końcu to magiczne stworzenia powinny być tu głównymi bohaterami.
Podsumowując, seansu nie odradzam, ale też nie polecam entuzjastycznie. Nawet to, co mi się nie podobało nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, by się bardzo oburzać, a za to pewne elementy były sympatyczne. Przekonajcie się sami, jeśli jesteście potteromaniakami, w innym wypadku zastanówcie się czy nie wybrać czegoś innego.



You may also like

4 komentarze:

  1. A ja jakoś kręciłam nosem. Powiem szczerze że brakowało mi zwłaszcza rozwinięcia wątku pasji Newta Scamandera, bo tak naprawdę to te fantastyczne zwierzęta funkcjonują sobie gdzieś obok drugiego wątku i służą jedynie jako zabawny przerywnik z ganianiem nosorożca po Central Parku czy polowaniem na niuchacza. A "poważne sprawy" mają miejsce gdzie indziej. W filmie jest scena z jakiegoś zupełnie innego porządku, gdy Newt i Tina zostają aresztowani i Newt błaga, żeby Graves nie krzywdził zwierząt, że nie są niebezpieczne i tak dalej. To byłaby dobra scena, gdybyśmy wcześniej zobaczyli, co Newtowi za jego starania grozi. Bo w gruncie rzeczy jego działania wynikają z niewiedzy, wszystko dzieje się przypadkiem i równie dobrze w walizce mógłby przewozić eliksiry albo różdżki. Brakuje mi sensownego powodu wprowadzenia zakazu posiadania fantastycznych stworzeń (fakt że trzeba je ukryć przed mugolami jest raczej naciągany), poza tym co z sowami i kotami znanymi z późniejszego Hogwartu? Jak czarodzieje się porozumiewali bez sów? Musieli używać tradycyjnej poczty? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm, może i masz rację - ja się po tym filmie po prostu w ogóle niczego nie spodziewałam, więc sam fakt, że nie wyszłam oburzona jakoś mnie zadowolił.

      Ja zrozumiałam to tak, że ten zakaz funkcjonuje przede wszystkim w Ameryce? Inaczej jego walizeczka nie miałaby opcji "dla mugoli", a "dla obcych", skoro posiadanie magicznych zwierząt jest takie niedozwolone.
      Może nie podkreśliłam tego w notce, ale mi się ten film naprawdę nie kleił pod względem tych dwóch wątków, a na scenach z Newtem zachwycałam się tak jak oglądając Animal Planet - fabuły nie za wiele, ale za to ładnie. Cały film się dla mnie opierał na Kowalskim, a reszta taka... miło się ogląda, ale bez przesady.

      Usuń
    2. Tak, w Ameryce, ale w takim razie jak w Ameryce czarodzieje komunikowali się między sobą? Czarodziejskie kule, magiczne lustra? ;) Z tym Animal Planet bardzo dobre porównanie :) Ale w ogóle cały film stoi w rozkroku między magicznym kinem przyrodniczym a mrocznym klimatem rodem z ostatnich tomów sagi o Harrym Potterze. W przypadku HP ten klimat stopniowo ewoluował, a tutaj chcieliby wszystko od razu i nie wyszło na dobre...

      Usuń
    3. W samym ministerstwie mieli te papierowe myszki, które się nawzajem zagryzały - może listy z kolei czarowali w kształt jakichś ptaków, żeby same się dostarczyły drogą lotniczą?
      Tak, właśnie te dwa wątki są bardzo wyraźnie oddzielone i to mi razem nie gra. Myślę, że Rowling trochę sobie jednak nie radzi z opowieściami dla dorosłych. I właśnie bardzo dobra uwaga o tym, ze chcieli wszystko od razu - myślę, że to dlatego ten mroczny wątek mnie nie ruszył, bo to wszystko szło za szybko, po łebkach i bez odpowiedniego tła. Może gdyby Newt od razu opowiedział Kowalskiemu co to za dym, i że była taka dziewczynka... Może gdyby to się lepiej zazębiało (również na koniec - myślałam, że złotogryf będzie mieć jakąś bardziej kluczową rolę).

      Usuń

Obsługiwane przez usługę Blogger.