'Dziwny przypadek psa nocną porą' - Londyńska adaptacja

/
01:39:00


Dość długo zastanawiałam się, czy w ogóle iść na „Dziwny przypadek psa nocną porą” do teatru, skoro już przeczytałam genialną książkę i wszystko wiem, wszystkie emocje przeżyłam, a w głowie mam idealny obraz niezwykłego sposobu myślenia głównego bohatera – autystycznego chłopaka, Christophera, którego spotkała w życiu krzywda, której być może nigdy w pełni nie pojmie. Jak w teatrze można przekazać meandry jego myślenia, prawie bolesne dla postronnego obserwatora oderwanie od rzeczywistości, jak wydobyć z widza te wszystkie podskórne uczucia, nie dając wglądu we wnętrze, myśli bohatera? Nie da się – myślałam. Patrząc na minimalistyczne dekoracje myślałam – na pewno się nie da. Ale się myliłam.


To, co najbardziej cenię w powieści Marka Haddona, na podstawie której powstała sztuka, to realizm, z jakim zostały uchwycone trudy i niuanse życia autystycznego nastolatka. Tak jak w serii o Adrianie Mole’u możemy śmiać się z jego zabawnej i rozczulającej narracji, ale poza tym widzimy jak przykre jest jego życie, tak i w przypadku tej powieści mamy do czynienia niejako z dwiema liniami narracji – z przykrą historią chłopaka, którego rodzice nie radzą sobie z brzemieniem, jakim jest wychowywanie go, oraz ze wszystkimi dygresjami, które ilustrują jak jego myśli błądzą we wszystkich kierunkach, nie dając do końca zdać sobie sprawy z własnych problemów. Bałam się, że opowieść w wersji teatralnej będzie znacznie uboższa znaczeniowo, ale jednak się udało. Minimalizm panujący na scenie pozwolił dobitnie zilustrować myśli Christophera: przy pomocy rysunków, drobnych elementów scenografii, czy gry świateł. Dobrym pomysłem okazało się zamienienie fragmentów książkowej narracji w urywki z dziennika, który odczytuje na głos szkolna pedagog. W końcu zaś niesamowicie spisali się aktorzy trzecioplanowi, którym udało się stworzyć interpretację całego sąsiedztwa czy pędzącego tłumu w metrze. Mała i prosta scena okazała się wspaniale rozbudzać wyobraźnię widza.


Jestem zadowolona z pracy wszystkich aktorów, udało im się mnie wzruszyć i dobitnie przedstawić emocje targające bohaterami – choć czegoś brakowało mi w postaci matki Christophera, w której moim zdaniem tkwiło nieco więcej potencjału. Ciekawe natomiast było to, że w żadnej postaci nie wyczytałam takiego zwykłego ludzkiego współczucia, czy też opiekuńczej sympatii w stosunku do bohatera – nawet wtedy, gdy jego sytuacja była na tyle przykra, że chyba nawet największy twardziel mógłby na taki rodzaj emocji liczyć. Możliwe jednak, że Marianne Elliott, reżyserka, celowo poszła wspomnianym przeze mnie tropem dwutorowości i zdecydowała się nie narzucać widzom współczucia, niech sami rozgryzą, czy Christophera spotyka krzywdę i jak na to reagować. Jeśli był to zabieg celowy, to sprawdził się – nie czułam się jakbym oglądała tani wyciskacz łez.


To z mojej strony nieładnie, ale byłam trochę uprzedzona do odtwórcy głównej roli. Nie pasował mi z wyglądu, wydawał się za mało wrażliwy, za stary. Chwilę zajęło mi przyzwyczajenie się do niego na scenie. Kupił mnie jednak całkowicie. Nicolas Tennant ujął mnie wrażliwością, poświęceniem dla roli, niesamowitą pamięcią do długich i skomplikowanych kwestii, oraz niewątpliwym urokiem – którego się po nim nie spodziewałam. Dodał bohaterowi tej niezbędnej głębi i udało mu się nie przerysować roli – za to ogromny plus. Jestem bardzo ciekawa jego dalszej kariery.


Na widowni, jeszcze przed spektaklem, słyszałam sporo rozmów na temat oczekiwań co do sztuki. Spora część widzów już wcześniej znała książkę, ale była ciekawa wersji „na żywo”, część przyciągnęła bliskich, którzy być może mają do książek awersję. Moim zdaniem adaptacja jest na tyle wierna oryginałowi (przyznam, że między książką a sztuką miałam ponad roczną przerwę, więc pewnych detali już nie pamiętałam, ale sztuka cudownie odświeżyła mi pamięć) i tak dobrze oddaje wszystkie niuanse, że – choć zwykle to odradzam – tym razem z ręką na sercu mogę powiedzieć, że można zdecydować się na jedno z dwóch, zależnie od preferencji, i dostanie się dokładnie tę samą historię, tylko w innej formie. Coś, co do tej pory mogłam powiedzieć tylko o ekranizacji „Hańby” Coetzee’ego.

Na koniec bonus: jeśli wybieracie się do Gielgud Threatre na „Dziwny przypadek psa nocną porą” to nie będziecie żałować wykupienia miejsc w jednym z pierwszych rzędów ;) A także zostańcie na przerwie i nie wychodźcie od razu po zakończeniu sztuki.



You may also like

2 komentarze:

  1. Brakowało mi Twoich recenzji ;) Też muszę w końcu wybrać się do teatru do Londynu, tym bardziej że mam w końcu możliwość. Żeby przestać pisać pod recenzjami "zazdraszczam" a pisać "też widziałam!!!"

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, postaram się częściej ;) I zdecydowanie polecam, to jednak inne doświadczenie niż w kraju. Chociaż zabieram się też do zrecenzowania sztuki, która mi zdecydowanie nie podeszła.

      Usuń

Obsługiwane przez usługę Blogger.