Z góry zaznaczam, że książkę czytałam w oryginale i jeszcze nie ma polskiego tłumaczenia. Pozycja jest jednak na liście bestsellerów New York Timesa, a także wygrała nagrodę czytelników na goodreads.com, więc spodziewam się, że ktoś się nią u nas niedługo zainteresuje. Jeśli nie – jest napisana bardzo przystępnym językiem, więc zainteresowanych zachęcam do czytania po angielsku.

Aziz Ansari, znany w Stanach komik, zajmujący się stand-upem, zdecydował się napisać książkę. I to nie autobiografię, jak to ostatnio modne (choć – dojdę do tego niedługo – nie zaprzeczałabym tu zbyt usilnie) a książkę popularno-naukową  o tym, jak w dzisiejszych czasach wygląda romansowanie. Żeby było bardziej naukowo, postanowił połączyć swoje siły z socjologiem, Erikiem Klinenbergiem, który ma już na swoim koncie między innymi publikacje o życiu singla (Going Solo), kontrolowaniu amerykańskich mediów (Fighting for Air: the Battle to Control America’s Media), czy o byciu białym (The Making and Unmaking of Whiteness). Ansari próbuje w „Modern Romance” odpowiedzieć na szereg pytań, które go dręczą i jest to, na swój sposób, książka dość osobista, mimo uwzględnienia w niej wielu głosów i pomimo naukowej podszewki. Autor jednak przede wszystkim jest komikiem, a nie pisarzem, i to wychodzi na pierwszy plan.

Dużym plusem „Modern Romance” jest to, że został do niego zrobiony spory research. Inną sprawą jest to jak wiele z tego researchu możemy zobaczyć w samej książce, jednak przyznaję, że autorzy wyłowili kilka ciekawych informacji. Przytaczają oni historie i opinie różnych ludzi, którzy wypowiadali się w stworzonym specjalnie na potrzeby książki wątku na Reddicie bądź wysyłali osobiste maile. Aby wyniki były bardziej miarodajne, część badań została też przeprowadzona na żywo, z uczestnikami w różnym wieku i o różnym stopniu zaznajomienia z technologią. Same badania nie są przełomowe, ale autorzy zadbali o własne dane, a część historii cytowanych w książce to jedne z najciekawszych i jednocześnie najbardziej skłaniających do refleksji fragmentów. Zrobiły na mnie wrażenie opowieści osób, które zgodziły się na otwarty związek i później żałowały tej decyzji, czy kobiety, która postanowiła wybaczyć mężowi zdradę. Cytowane historie są dobrze dobrane i stanowią przekrój przez różne problemy i spojrzenia na świat.

W książce znajdziemy interesujący opis postępu technologicznego, który doprowadził nas do dzisiejszych Tinderów i Snapchatów. Bardzo ciekawy był fragment o tym, jak wyglądały pierwsze serwisy randkowe i jak ludzie radzili sobie kilkadziesiąt lat temu, co było dla nich ważne i co, innego niż teraz, popychało ludzi w ramiona partnera. Inną wartościową część stanowił rozdział opisujący życie miłosne w Tokio i w Buenos Aires, które – każde na swój sposób – kontrastuje z romansowaniem w Wichicie. Wyciągnęłam z tych fragmentów trochę nowych informacji nawet mimo tego, że na przykład życiem w Japonii sama bardzo się interesuję. Przyznaję jednak, że czułam lekki niedosyt, ponieważ pasjonuje mnie historia życia prywatnego i liczyłam na znacznie więcej, ale mimo wszystko nie można było spodziewać się zbyt wiele po tak krótkiej pozycji – myślcie o niej raczej jako o punkcie wyjścia do dalszych poszukiwań. Jeśli ta tematyka was interesuje, to możecie zajrzeć do bibliografii, w której naliczyłam prawie sto pozycji, w tym 25 książek – reszta to artykuły. Podczas czytania nie miałam wrażenia żeby w treści znalazło się wiele odniesień do innych publikacji i stawiam na to, że Ansari potraktował ten zbiór raczej jako inspirację do własnych rozważań, dodatkowo pokierowanych przez współpracującego z nim socjologa.


Jak mówiłam, Ansari napisał książkę we współpracy z socjologiem, z którym konsultował swoje pomysły i wspólnie przeprowadzał badania oraz analizował ich wyniki. Nie wiem co byłoby z tej książki gdyby nie ta pomoc – mam wrażenie, że mogłaby zboczyć w bardzo pamiętnikarskim kierunku i wyszłoby z tego badanie cech osobniczych jednego człowieka, a nie spojrzenie na ogólnoświatowe zjawisko. Szczęśliwie jednak w książce znalazło się kilka rozdziałów, które pozwoliły umieścić problem romansowania w szerszym kontekście. Mamy więc krótki rys historyczny przedstawiający jak romansowanie i postrzeganie związków zmieniało się przez ostatnie dziesięciolecia, oraz jak rozwijało się „nowoczesne randkowanie”: od ogłoszeń w gazetach, przez specjalne nagrania na sekretarkę bądź VHSy aż po dzisiejszy Internet i aplikacje komórkowe. Widać, że naukowiec, z którym Ansari pracował, ukierunkowywał jakoś jego zapędy i wskazywał mu drogę, choćby rozwiewając przeróżne najdziwniejsze wątpliwości, jednak (mimo wykresów i danych naukowych) jest to nadal przede wszystkim książka Ansariego i to jego subiektywny głos oprowadza nas po świecie romansu.

Podkreślam subiektywność, ponieważ Ansari wyraźnie sili się na coś wręcz przeciwnego i swoje własne przekonania i doświadczenia przedstawia nieraz niemal jako prawdy uniwersalne, choć opiera się tylko na swoim życiu. Widać, że często zakłada z góry, że wszyscy czytelnicy podzielają jego zdanie na różne tematy (i nie mam tu na myśli tego, że noszenie fedory to obciach) i, dzieląc się własnymi dylematami, sądzi, że i czytelnikom są one bliskie. Prawda jest jednak taka, że większości czytelnikom trudno będzie się z nim utożsamiać. Części zapewne dlatego, że nie są tak bogaci i nie kręcą się w świecie showbizu, więc nie dla nich codzienne przesiadywanie w klubach w poszukiwaniu idealnego partnera. Inni, jak ja, nawet by nie chcieli, bo – w przeciwieństwie do Ansariego – nie rozglądają się wiecznie za tą jedną najlepszą na świecie opcją, przez szukanie której nie można się skupić na tym, co już się ma, a wolą zainwestować trochę czasu w coś realnego. To ogólne niezdecydowanie życiowe autora, który do samego końca książki nie może się całkiem rozstać z ideą randkowania po wsze czasy, trochę mnie odrzuciło. Sądził, że dzięki przedstawieniu swoich osobistych dylematów zaskarbi sobie sympatię i zrozumienie czytelników, ja tymczasem przy niektórych fragmentach miałam zamiar krzyczeć zabierzcie mnie stąd, z dala od wynurzeń tego gościa! Szczególnie pod koniec miałam wrażenie jakbym czytała tekst trzynastolatka, który rozumie idee przyjemności, podekscytowania i dreszczyku emocji, natomiast oddanie, bliskość i uszczęśliwianie drugiego człowieka to już dla niego straszna nuda.

„Hey, so you remember a week ago you were upset I didn’t call you back before my trip, and you were mad because I was playing with the Polaroid camera. Well, the reason I was doing that is I bought you this nice vintage Polaroid camera and I was just making sure it worked before I gave it to you, co…here’s your gift.”
She felt HORRIBLE.
It was the greatest Valentine’s Day gift I’ve ever received.

(Spójrzcie tylko na ten fragment, w którym Ansari puentuje wydarzenie kiedy jego partnerka odkryła, że miał czas na robienie zdjęć Polaroidem, a nie miał czasu do niej zadzwonić czy napisać. Autor tłumaczy, że Polaroid był od początku prezentem dla niej, a on tylko niewinnie sprawdzał, czy aparat działa – Czuj się teraz winna, kobieto! Niech cię to nauczy!)

Koniec końców wychodzi nam z książki obraz własnych problemów autora, co może pod pewnymi względami jest ciekawe, ale wydaje się w dużej części dziełem przypadku i podczas lektury czułam się czasem tak jakbym czytała coś, co nie powinno było być przeznaczone dla moich oczu. Jednocześnie Ansari ma pewien problem z ustaleniem targetu swojej książki. Z jednej strony żartuje sobie z wielu ludzi i wydaje się, że „Modern Romance” jest po prostu papierową wersją jego stand-upów, jednak ogólnie wydał mi się bardzo asekurancki i nie za bardzo poradził sobie ze zmianą medium. Dobrze wychodziły mu żarty na mało kontrowersyjne tematy jak zamiłowanie do pączków czy bycie nudziarzem, jednak kiedy przychodziło do omawiania ważniejszych wyborów życiowych, jak bycie singlem czy samotną matką, a nawet tematu zdrady małżeńskiej, Ansari całkowicie się wycofuje. Pilnuje poprawności politycznej, zastrzega, że nie ma złych zamiarów, odwołuje się do statystyk zamiast wypowiedzieć własne zdanie. Bardzo pilnuje by nikogo nie urazić (w końcu każde jego słowo zostaje na piśmie, a nie jest jedynie wypowiedziane spontanicznie podczas jednego wieczornego show na żywo). Nie decyduje się nawet na to, żeby wprost uznać własne błędy za pomyłki, bo mógłby przypadkiem urazić kogoś, kto postępuje jak on niegdyś. Nie znajdziecie tu ostrych opinii. Czasem z kolei Ansari żartuje w miejscach, w których te żarty w ogóle nie pasują i wydają się wtedy bardzo wymuszone – często też powtarzają się według tych samych schematów, co pod koniec stało się dla mnie nużące (choć z początku były naprawdę zabawne, nie przeczę). Autor wyliczył sobie chyba jakąś średnią liczbę gagów na stronę i próbował wyrobić normę, jakby bał się, że inaczej straci uwagę czytelników. Chyba właśnie nie do końca rozeznał się w różnicach między występem na scenie a pisaniem.

Szczerze mówiąc trudno mi jednoznacznie ocenić tę książkę, więc może powiem tak – niektórym bardzo się spodoba, innych szybko zirytuje. Warto się nią zainteresować jeśli się od niej zbyt wiele nie oczekuje i przede wszystkim chce się luźno spędzić czas, bo nie ma w niej męczącego natłoku informacji. Brakuje jednak jakiejś jasnej puenty, przez co sama poczułam niedosyt – szczególnie po tym, jak pierwsza połowa zapowiadała się znacznie bardziej merytorycznie. Jednak z odpowiednim podejściem „Modern Romance” jest całkiem dobrą lekturą dla tych, którzy chcą oderwać się od powieści, a przy tym nie popaść w całkowitą powagę.

Autor: Aziz Ansari, Eric Klinenberg
Wydawnictwo: Penguin Press, 2015
277 stron




… a dlaczego z poślizgiem, to zaraz przeczytacie.

Nie jestem fanką „Gwiezdnych Wojen”, ale mam do nich pewien sentyment, ponieważ w specjalny sposób zapisały się w mojej własnej historii miłości do kina. Otóż, pierwsza część oryginalnej trylogii, „Nowa Nadzieja”, była moim pierwszym filmem z napisami. Pierwszym filmem z napisami w kinie był chyba „Park Jurajski 3”, oglądany trochę później, kiedy już znacznie lepiej ogarniałam czytanie. I chociaż „Gwiezdne Wojny” pewnie trochę bardziej oglądałam niż rozumiałam, to wtedy zrobiły na mnie całkiem spore wrażenie, czego dowodem może być to, że potem przez jakiś czas pisałam długopisem z Jar Jarem (tak, wiem co większość sądzi na ten temat, ale zawsze lubiłam miłe „zwierzątka”, więc przemawiał do mojej ówczesnej duszy).

Przyznam szczerze, że gdybym miała wskazać które części „Star Warsów” widziałam, to nie byłabym w stanie odpowiedzieć ze stuprocentową pewnością. Pewnie musiałam widzieć przynajmniej dwa z trzech oryginalnie pierwszych filmów, na pewno pamiętam oglądanie małego Anakinka z „Mrocznego widma”, i kilka lat później, w trakcie kolonii, uciekłam z koleżankami z sali, w której oglądałyśmy „Atak klonów”, bo w pewnym momencie dostałyśmy głupawki (długa historia). Jak widać – nie jestem ekspertem.

Jednak kiedy przed Świętami na świecie napięcie sięgnęło zenitu i zewsząd dochodziły mnie słuchy o podekscytowanych fanach, którzy nie mogli się doczekać premiery, coś we mnie pękło. Nie mogłam się już temu przyglądać obojętnie – to było zjawisko globalne, łączące ludzi, właściwie można było z góry uznać, że historyczne. Nigdy nie byłam jedną z tych osób, które w wielkim tłumie przypuszczały o północy szturm na księgarnie w dniu premiery nowego „Harry’ego Pottera”, albo wydawały z siebie okrzyki zawodu bądź radości sekundę po kolejnym odcinku „Gry o Tron”. Zawsze jednak silnie przeżywałam wszelkie zetknięcia z ulubionymi dziełami (pop)kultury, więc moje serce nie pozostało zimne, a w oku szybko zakręciła się łezka kiedy doszły do mnie pierwsze wieści z frontu.


Jak tu się nie wzruszyć kiedy media donoszą, że ludzie czekają w kolejce po bilety nawet po dwanaście dni, żeby załapać się na przedpremierę? To jest prawdziwe fanowskie poświęcenie, które przybliża nas do czasów dzieciństwa, kiedy lista naszych priorytetów nie była jeszcze przewalona do góry nogami i najważniejsze w życiu były rzeczy pozornie błahe, a tak naprawdę po prostu sprawiające radość.

Całkowitym przełomem był dla mnie moment, kiedy natrafiłam na facebooku na status kobiety, której mąż poszedł na premierę „Star Wars”. Opisywała jak jej małżonek, niezwykle podekscytowany, siedział w fotelu już na dwie czy trzy godziny przed rozpoczęciem seansu – i nie był jedyny! Ta dziecięca radość, która połączyła dorosłych ludzi, wydaje mi się jedną z najpiękniejszych rzeczy na świecie i jestem szczególnie wdzięczna popkulturze, że ją w nas co jakiś czas na nowo rozpala. Ponieważ czasem nie chodzi o to, żeby się szczególnie ubogacić intelektualnie czy emocjonalnie, ani nawet, dla kontrastu, zwyczajnie „odmóżdżyć” po ciężkim dniu. Czasem chcemy w najprostszy sposób poczuć beztroskę i szczęście, a po spojrzeniu w lewo i w prawo dostrzec to samo w oczach drugiego człowieka. W tym jest prawdziwe piękno.

Te wszystkie przemyślenia doprowadziły mnie do wniosku, że jednak do kina pójść trzeba, nawet jeśli nie dam rady przypomnieć sobie na czas poprzednich części. I, kiedy wczoraj przed samym snem zobaczyłam, że już coraz trudniej o bilety nie z samego rana i/lub z dubbingiem, spontanicznie zarezerwowałam odpowiednie miejsce o odpowiednio późnej godzinie i również poczułam cząstkę tej radości, o której wcześniej pisałam. Zabawne było to, że kiedy jechałam odebrać bilety przypomniałam sobie, że faktycznie nie kojarzę fabuły poprzednich filmów (jakby mnie ktoś zapytał o czym są „Gwiezdne Wojny” to powiedziałabym tylko, że to film, w którym Vader jest ojcem Luke’a, a Han strzelił pierwszy) więc w metrze dokonałam heroicznego czynu i zdołałam przeczytać streszczenie części IV – VI. Kupując popcorn wiedziałam już wszystko, co trzeba.


Byłam na to przygotowana, ale i tak bardzo mnie ucieszyło intro w oryginalnym stylu, przypominające czasy dzieciństwa. Ja w ogóle mam ogromną słabość do wszelkiego rodzaju intro i zawsze płaczę kiedy zza chmur wyłania się napis „Harry Potter” lub kiedy nad zamkiem Disney’a przelatuje kometa. Dlatego mogę chyba śmiało założyć, że już od początku byłam niemal tak samo zachwycona, że jestem w kinie, jak każdy fan serii. Podobał mi się ten swojski klimat i to, że spece of efektów zadbali o to, żeby stare nie było przestarzałe i śmieszne, a jak najzupełniej właściwe (ujęły mnie stare czcionki i przejścia między scenami). Jestem wręcz pod wrażeniem, że ani przez chwilę nie miałam takiego uczucia jak przy grze „Alien: Isolation”, która też idealnie odtwarza oryginalną technologię z filmów z Susan Sarandon (i co mi się generalnie też bardzo podoba), bo w tamtym przypadku jednak często łapałam się na myśleniu jakie to urocze, że dawniej ludzie tak sobie wyobrażali zaawansowaną, futurystyczną technologię.

Sama fabuła zarysowuje się dosyć prosto: mamy mapę, poszukiwanie i nowe pokolenie głównych bohaterów. Tradycyjnie musiało się pojawić trochę uproszczeń fabularnych jak miłość instant i pierwszy raz w życiu trzymam broń, ale ja po prostu mam talent, ale nie przeszkadzają znacząco w odbiorze całości i w końcu nie jeden raz wybaczaliśmy filmom gorsze przewinienia. Dla mnie osobiście największą przyjemnością była możliwość zobaczenia wiecznie młodego duchem Harrisona Forda, który cudownie sprawdził się w swojej roli i nadal można było dostrzec jego urok osobisty, a jednocześnie nie przyćmił swoim blaskiem i chwałą reszty postaci. W ogóle to właśnie na tym, co znane i lubiane opiera się sukces najnowszej części serii – na powrocie do korzeni, do tego, co darzymy sentymentem i na puszczaniu oka do fanów.

Z kolei z nowości i zaskoczeń muszę wymienić rolę Domhnalla Gleesona, sympatycznego rudzielca z „Czasu na Miłość”, bez którego najwyraźniej w ostatnich czasach nie można nakręcić żadnego filmu (przejrzyjcie choćby listę filmów nominowanych do Oscara, a szybko zorientujecie się, że jest przynajmniej jeden wspólny mianownik). Wypadł w swojej roli naprawdę dobrze, bez tej ciężkości i manieryczności, która często psuje czarne charaktery. Nawet w scenie, w której ewidentnie nasuwało się skojarzenie z przemowami Hitlera Gleeson nie popada w przesadę. Protagonistka filmu, grana przez Daisy Ridley, też była pozytywnym zaskoczeniem. Im dłużej na nią patrzyłam tym bardziej miałam wrażenie, że nawet z twarzy wygląda tak… gwiezdnowojennie, i udźwignęła większość scen, nie irytując przy tym swoją wszechcudownością, która rosła w postępie geometrycznym. Ostatecznie jednak moje serce należy do przesłodkiego BB-8, który mimo bycia metalowym robotem wydał mi się bardziej uroczy niż niejedno słodkie zwierzątko z youtube’a.


W końcu, moją uwagę przykuła w pewnym momencie scena w barze, do którego trafiają bohaterowie. To, jak roi się w nim od przedziwnych gatunków stworów, których różnorodność mamy okazję zobaczyć w ciągu zaledwie kilku(nastu)sekundowej wycieczki dookoła knajpy, przypomina o bogactwie świata i o tym, jak wiele ciągle ma do zaoferowania. Już ta jedna scena może zainspirować do serii spin-offów, wobec czego w ogóle mnie nie dziwi, że planowany jest kolejny star warsowy film, a nawet nie byłabym zaskoczona gdyby ta tradycja nieco rozciągnęła się w czasie. Wprawdzie wielu powie, że bez (wstawcie ulubione postacie) Gwiezdne Wojny nie mają sensu, sama nawet miałam takie przemyślenia, ale przy odrobinie szczęścia i odpowiednim podejściu twórcy może dadzą nam pokochać nowych bohaterów i nowe historie, i być może długo jeszcze nie przyjdzie czas pożegnania z odległą galaktyką.




Kiedy w Internecie rozpętuje się burza to już nikogo nie dziwi, internetowe flejmy, afery i kłótnie to już szara codzienność i zwykle od razu przechodzimy nad nimi do porządku dziennego. Tym razem jednak sprawa tyczy się mojej ulubionej, bo książkowej, dziedziny, więc zaczęłam ją śledzić z zainteresowaniem i niejakim rozbawieniem.

Oto bowiem zupełnie niedawno, bo pod koniec grudnia, powstała facebookowa strona o tytule „Recenzje z Lubimy Czytać”, która obnaża co ciekawsze opinie użytkowników popularniejszego brata BiblioNETki. Na czym ta ciekawość polega? A no wszyscy pamiętamy humor z zeszytów szkolnych (Oprócz zabitych na polu walki leżało wiele obrażonych i tym podobne kwiatki) a „Recenzje…” są zbiorem tego typu popisów czytelników, tym razem na temat literatury (głównie lektur szkolnych). Moim ulubionym, przypominającym czasy liceum, jest komentarz osoby zawiedzionej Zbrodnią i karą ponieważ Dostojewski nie pozwolił czytelnikowi samemu domyślić się kto zabił (Czyli to coś jak „Columbo”, tak? – słusznie zauważa rozbawiony czytelnik).

Kilka dni temu w Dużym Formacie ukazał się artykulik zachwyconego pomysłem „Recenzji z Lubimy Czytać”  Wojciecha Orlińskiego. Przytacza on i komentuje swoje ulubione urywki z fanpage’a, konstatując z przymrużeniem oka, że ci wszyscy internauci – zwykle licealiści – na których arcydzieła literatury nie robią wrażenia, mają w tym dużo racji; szkoły nie zapewniają potencjalnemu czytelnikowi „wielkiej literatury” wystarczającego backgroundu by umiał wyciągnąć z niej coś więcej niż to, co na papierze. 

Serwis Lubimy Czytać, z którego zaczerpnięte są wszystkie komentarze o lekturach, podchodzi do sprawy bard
zo poważnie. Od razu, chyba następnego dnia po publikacji artykułu z Wyborczej, wystosował na swojej stronie oficjalne oświadczenie (które możecie przeczytać pod tym linkiem). Zrozumiałym jest, że LC broni swoich użytkowników, ale popełnia przy tym pewien błąd.

"[Każda osoba będąca użytkownikiem LC] sygnuje wystawianą przez siebie opinię wybranym przez siebie podpisem. Z każdą z nich – w przypadku, kiedy posłuży się językiem nielicującym z netykietą – można się skontaktować czy to via wewnętrzne wiadomości na lubimyczytać.pl, czy to poprzez pocztę elektroniczną. [...] W naszej opinii taką świętością są prawa autorskie, a te nie są przestrzegane przez osobę, która założyła wspomniany fanpage. Bez zgody użytkowników i serwisu lubimyczytać.pl wykorzystuje nicki, awatary, a przede wszystkim całe teksty autorskie."


Nie dziwię się, że przeciętny fan Harlana Cobena spodziewa się typowego kryminału kiedy widzi w tytule coś o zbrodni. Nie dziwię się też, że „Proces” Kafki nie robi na kimś wrażenia, bo nie tego się spodziewał i nie to go interesuje. Ludzie są teraz przemieleni przez popkulturę, nieprzyzwyczajeni do myślenia i spodziewają się tylko happy endów – trudno ich za to winić i bez sensu jest ich za to wyzywać ad personam  po prostu nie każdy musi być inteligentem i patrzeć na wszystko z szerokiej perspektywy. Ale szydzenie z ludzi to jedno, a z popełnionych przez nich głupotek to zupełnie co innego – kto nigdy nie śmiał się ze szkolnych kwiatków czy podobnych tworów niech pierwszy rzuci kamieniem. Powiem więcej: bez sensu jest się obchodzić z każdym czytelnikiem jak z jajkiem tylko dlatego, że podwyższa krajowi statystki czytelnictwa. Sam fakt bezmyślnego przelecenia wzrokiem po tekście nie jest żadnym chlubnym osiągnięciem i jak ktoś nie zastanawia się nad swoją lekturą to wyniesie z niej równie wiele co z pierwszego lepszego harlequina, czyli niewiele. To prawda, że niektóre szkolne lektury „szału nie robią”, ale jeśli ktoś nie ma żadnej wiedzy czy przemyśleń na poparcie takiej opinii, to trudno ją traktować poważnie.

W dobie Internetu pojawiło się znacznie więcej możliwości żeby pożartować sobie z czyjejś twórczości i wytknąć jej niedociągnięcia lub rażące braki. Od lat sporą popularnością cieszą się blogi z analizami, które rozprawiają się z niskich lotów tworami publikowanymi w sieci, a coraz częściej też wydawanymi drukiem. Te lepsze czynią to w sposób równie prześmiewczy co merytoryczny, zwracając uwagę na błędy logiczne bądź, jak w przypadku Zmierzchu czy 50 Twarzy Grey’a, na nieskończone pokłady patologii, na które normalnie nie zwrócilibyśmy uwagi (A, bo to tylko romans dla nastolatek/zwykłe sado-maso), bo skrywają się pod płaszczykiem bycia romansem i nawet nie dostrzegamy jakie to wszystko szkodliwe. A skoro można pożartować z kiepskich utworów, dlaczego by nie zrobić tego samego z kiepskimi komentarzami? I tu wracamy do „Recenzji z Lubimy Czytać”.

Wspomniany artykuł z Wyborczej na pewno pomógł „Recenzjom…” zdobyć więcej lajków, ale przyczynił się też do ostrej reakcji LC, którego głównym zarzutem jest to, że użytkownicy serwisu nie są anonimowi i nieraz sygnują swoje opinie własnym nazwiskiem, że nie jest możliwe, by każdy użytkownik  był krytykiem literackim, a w końcu coś o prawach autorskich. Spodziewam się, że niedługo posypią się pozwy do sondu i autorka „Recenzji…” będzie musiała otworzyć, ekhm, wynająć adwokata. Cały ten „oburz” jest moim zdaniem całkowicie bezzasadny (wątpię, by użytkownicy LC zaczęli masowo uciekać z serwisu w obawie przed odkryciem przez „Recenzje…”).

"Nie jest możliwe, aby wszyscy użytkownicy, którzy odwiedzają serwis, byli literackimi krytykami i posługiwali się nienaganną polszczyzną. Ale każda z tych osób ma prawo do wyrażenia swojej opinii na temat przeczytanych książek – nawet jeśli jest to kanon polskiej literatury, który od lat obowiązuje w szkolnictwie i o którym większość z nas jest w stanie szczerze powiedzieć, że „szału nie robi”. Wyśmiewanie tych wpisów wydaje się niepotrzebne. Zwłaszcza w Polsce, w kraju, gdzie odsetek tych, którzy przeczytali w ciągu roku choć jedną książkę, wynosi 41,7% (dane z roku 2014)."

O ile zgodziłabym się, że można niektórym oszczędzić wstydu i wymazać ich nazwiska ze screenów zamieszczonych na facebooku, o tyle jednak jest to niemożliwe, bo tych nazwisk tam zwyczajnie nigdy nie było, a wszystkim bohaterom „Recenzji…” została zapewniona anonimowość (bo jak tu się doszukiwać który z milionów Pawłów – bez nazwiska – jest autorem danego komentarza, czy komu by się chciało rozszyfrowywać tożsamość Piramidzi czy innej neko_chan).

Nikt też nie wymaga od przeciętnego internauty ponadprzeciętnego warsztatu czy wiedzy filologa, jednak nie sposób nie zwrócić uwagi na pewne rażące braki czy zabawne niezręczności. Każdy, kto udziela się w Internecie musi być przygotowany na to, że jego akcje mogą wzbudzić reakcje i, publikując coko
lwiek, nawet krótki komentarz, trzeba mieć na względzie, że może się to spotkać z krytyką. Nie autora – jeśli mówimy o zachowaniu kulturalnym – ale samego produktu. Założycielka strony na facebooku nie powiedziała ani jednego złego słowa o użytkownikach serwisu Lubimy Czytać, bo ich notatki mówią same za siebie, a komentarze pod postami są moderowane, i choć często piszą je osoby załamane poziomem edukacji i wrażliwości widocznym na screenach (choć zdarzają się i tacy, co odnajdują w nich również gorzką prawdę na temat wyniesionych na piedestał lektur), nigdy nie jest to zwykły hejt. Jest ironicznie, żartobliwie, ale w granicach dobrego smaku.

W końcu – kwestia praw autorskich. Założycielka „Recenzji…” nie przypisuje sobie autorstwa przytaczanych opinii, przy czym prawo cytatu zapewnia jej możliwość przytaczania nawet drobnych utworów w całości. I chociaż wszelkie szczegółowe dane personalne (inne niż imię czy nick) zostały usunięte, to trzeba przyznać, że raczej z korzyścią dla autora.

Co z tego wszystkiego wynika? „Recenzje z Lubimy Czytać” uważam za dobrą i nieszkodliwą zabawę, serwisowi i jego użytkownikom życzę więcej dystansu i humoru, natomiast polskiego szkolnictwa, które nie kształtuje młodych umysłów, nie uczy wyciągać wniosków (że może jak w powieści bohater nie umie wyrwać się z marazmu to da się z tego wyciągnąć inne odczucia, niż że książka nudna, strata czasu?) i produkuje w większości czytelników, którzy są w stanie tylko bezkrytycznie zachwycić się Paolo Coelho, chyba nic już nie uratuje. Szkoda tylko, że dobra literatura na tym cierpi, bo brakuje jej targetu, i że nie wszyscy zdają sobie sprawę, że czytanie czytaniu nierówne.

Pisząc o serialu Pot i Łzy (Flesh and Bone) nie da się uniknąć porównania do Czarnego Łabędzia, filmu, który kilka lat temu dużym echem odbił się w świecie popkultury – sama widziałam go na dużym ekranie, a potem nie zliczę ile razy w telewizji. Coś w nim jest takiego, że każde przypadkowe zerknięcie podczas przełączania kanałów kończyło się w moim przypadku obejrzeniem filmu do końca, mimo że nie jest żadnym wielkim arcydziełem. I chociaż niewątpliwie jest bardzo atrakcyjny wizualnie, przyjemnie też jest popatrzeć na sceny tańca podrasowane dobrą muzyką, to chyba na pierwszy plan wybija się to, że w sumie opowiada o dojrzewaniu.

Natalie Portman gra rolę delikatnej dziewczyny o cienkim głosiku, która całą energię życiową wkłada w trenowanie baletu i nic z tej energii nie pozostaje jej na sprzeciwienie się apodyktycznej matce, która używa różnych chwytów, by córkę zatrzymać w rozwoju na poziomie dwunastolatki, bo dziecku łatwiej narzucać swoją wolę. Bohaterka nie umie też pokazać własnego charakteru w tańcu i wreszcie: uznać własnej seksualności. A tu nagle – bum! – odpowiednie okoliczności i wszystko zaczyna się zmieniać.


Podobnych zmian spodziewałam się po bohaterce Potu i Łez. Claire poznajemy w momencie, kiedy podjęła męską decyzję i postanowiła po kilkuletniej przerwie w życiorysie (wielka, bardzo tajemnicza tajemnica) uciec z domu i udać się do Nowego Yorku na przesłuchanie do baletu. Dziewczyna okazuje się istnym objawieniem – w końcu to główna bohaterka – ale jak tu udźwignąć taką sytuację, kiedy jest się szarą myszką? Jak się przebić, kiedy co chwilę ma się ochotę uciec ze łzami w oczach, a wszyscy czekają na twoje najdrobniejsze potknięcie? Trudno uwierzyć, że ktoś zobaczył w niej materiał na gwiazdę i z tego względu serial jest trochę Brzydkim Kaczątkiem dla dorosłych, nie ważne czy z happy endem. Już po obejrzeniu odcinka pilotażowego mogłam stwierdzić z całą pewnością, że przemian wewnętrznych będzie tu wiele – i dojrzewania i wylizywania się z ran – a Claire, jakkolwiek nie na miejscu, wydaje się ciekawą postacią z krwi i kości (jak wskazuje oryginalna nazwa). Być może trochę zbyt ciekawą, jak pokażą kolejne odcinku. Claire z jednej strony boi się i jest zamknięta w sobie, z drugiej – pełna determinacji i zafascynowana groźną i wyuzdaną atmosferą Nowego Yorku. Trudno ocenić które z tych zachowań jest dla niej bardziej naturalne, bo przemiana, która w niej zachodzi, jest dość szybka, przy czym dowiadujemy sporo... interesujących rzeczy również na temat jej przeszłości. 

Nowojorska atmosfera zagrożenia jest mocno przerysowana i blisko jej do karykatury. Tancerze patrzą na swoich kolegów jak na śmiertelnych wrogów, których trzeba rozszarpać by pozbyć się konkurencji – do tego stopnia nie chowają się ze swoim wrogim nastawieniem, że wcale bym się nie zdziwiła jakby jednej czy drugiej zazdrosnej koleżance wysunęły się ostre kły. Z drugiej strony Claire zdaje się być równie łatwym łupem dla otaczających ją facetów (kolegów, trenerów, sponsorów, przypadkowych typków) którzy najchętniej przelecieliby wszystko, co się rusza (tylko jeden z jej kolegów nie chce wykorzystać dziewicy, ale nie z dobroci serca, a po prostu nie lubi tracić czasu na niedoświadczone – sympatycznych mężczyzn w tym świecie ze świecą szukać). By się wpasować Claire musi przełamać wszystkie swoje blokady, co przy jej charakterze jest iście karkołomnym zadaniem, a gdy w końcu się do tego zabiera nie jest to podparte żadną psychologią postaci. Na dodatek cała kadra kierująca pracą tancerzy, z dyrektorem artystycznym, Paulem, na czele, to typy bezlitosne, nie bawiące się w owijanie w bawełnę. Chcesz zdobyć przychylność sponsora? Spraw, by do końca wieczoru zapragnął cię przelecieć – radzi Paul cichutkiej Claire, innym razem zaś pokazuje jej swoje przyrodzenie, żeby oswoić ją z tym nieznanym zjawiskiem. W tym zawodzie trzeba mieć twardy tyłek, by wytrzymać nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, twórcy jednak pogubili się gdzieś między rzeczywistością a groteską. Nie wspominam już nawet o tym, że od połowy sezonu serial całkowicie nie może się zdecydować czym jest i o czym opowiada i zewsząd pojawiają się przeróżne dziwne problemy i komplikacje, dotyczące prawie wszystkich głównych bohaterów. 


O ile fabularnie Pot i Łzy zaczyna się od tego samego schematu co Czarny Łabędź, potem zbaczając w stronę thrillera, dramatu rodzinnego i dziwnej mieszanki szokujących tematów, to stylistycznie zdecydowanie bardziej przypomina campowy erotyczny klasyk Showgirls, gdzie z kolei mamy Las Vegas i karierę od „tańczenia” w bardzo podrzędnym nocnym klubie do głównej roli w rewii. W Pocie i Łzach jest tak samo wiele rywalizacji, uwodzenia, układzików, nagości i nocnego życia, tylko tu wszystko to otoczono sztuką wysoką i jeszcze wyższymi aspiracjami twórców. Oglądając serial miałam kilka razy prawdziwe uczucie déjà vu, kiedy przypominały mi się konkretne sceny z Showgirls, filmu będącego zdecydowanie szczytem kiczu i przerysowania (szczerze polecam!). Jednak o ile tam wyuzdanie, przemoc i tępe odzywki o genitaliach wpasowują się w ogólny klimat i bywają nawet urocze, o tyle w serialu powodują tylko, że z odcinka na odcinek coraz częściej zadawałam sobie pytanie: WTF?

Skoro przy tym jestem, muszę tu zwrócić uwagę na jeden z grzechów głównych dzisiejszych produkcji – nadmiernego epatowania seksem. O ile czemuś to służy – count me in, erotyka jest super. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że wybierając tę drogę twórcy idą na łatwiznę. Po raz pierwszy stykamy się z daną postacią, nakrywając ją podczas szybkiego numerku? Dziwka. Facet uprawia seks w biurze i w trakcie wykonuje telefon? Egoistyczny dupek. Dziewczyna podskakuje ze strachu, gdy w klubie dotyka jej obcy facet? Spłoszona sarenka. Tak łatwo jest zaszufladkować postać, używając do tego seksu, tak łatwo jednocześnie przyciągnąć przed ekran widzów, małym kosztem zaszokować i zamarkować, że niby to nie oglądacie zwykłego serialu, a nieukrywający niczego, niezwykle ambitny serial dla dorosłych. W samym pierwszym odcinku Potu i Łez erotyka towarzyszy nam od początku do końca, dosadnie i w podtekstach, a nie trzeba snuć wielkich domysłów by stwierdzić, że z pewnych powodów seksualność jest dużym problemem Claire, więc nie dziwi, że ten temat pozostaje na pierwszym planie, w co raz większym stężeniu - właściwie gdzie tylko dało się go wepchnąć (a im bardziej szokujące okoliczności, tym lepiej) tam go znajdziecie. A nawet nie tylko tam.


Postacie w serialu można wsadzić gdzieś pomiędzy przegródki „realistyczne” a „archetypy”. Jest ta Główna Zła, konkurentka i zazdrośnica, jest cała armia miniaturek tej Złej (czy to innych konkurentek czy różnego rodzaju „wykorzystywaczy”), znajdzie się ekscentryczny i luzacki dyrektor (który jest, przy okazji podrygującym przy chodzeniu gejem i uwielbia mówić po francusku – widział ktoś większy stereotyp?), bezdomny o złotym sercu, a nawet evil brother… mogłabym wymieniać tak dalej. Oczywiście żadna z tych postaci nie sprawia wrażania aż tekturowej, ale w sumie balansują na granicy. Na tyle, że bez namysłu każdego można by opatrzeć jakąś łatką, ale też na tyle, by dało się przymknąć na to oko i oglądać serial z przyjemnością – tak samo jak z przyjemnością czytamy baśnie lub oglądamy bajki, choć tam też roi się od stereotypów.

Koniec końców muszę przyznać, że serial ogląda się dość dobrze, o ile ktoś lubi te klimaty, nawet mimo poczucia, że ktoś tu zdecydowanie przeholował. Pomimo rosnącej świadomości, że HBO wciska mi sporo bullshitu pod przykrywką czegoś ambitnego, jak dotąd po każdym odcinku miałam ochotę sięgnąć po kolejny - a jest ich tylko osiem. Serial jest ładnie sfilmowany i się nie nudzi (może za wyjątkiem kilku przydługich monologów).  Czy będę oglądać dalej? Tak. Daję się złapać na haczyk, nawet jeśli okazało się, że nie ma na nim robaczka, bo zaczęło się nieźle i chcę wiedzieć co dalej i jak twórcy wybrnęli z tego galimatiasu.



Obsługiwane przez usługę Blogger.