{Przegląd tematyczny} Kiedy słowa nie są najważniejsze

/
22:53:00

W kinie niemym słowa – oczywiście – nie padały, ale gra aktorska była bardzo specyficzna, wyrazista i teatralna, aby przejrzyście przekazać przeżycia bohaterów. Poza tym, częściej lub rzadziej, na ekranie pojawiały się plansze z najważniejszymi kwestiami czy dialogami i ostatecznie trzeba przyznać, że milczenie zwykle nie niosło za sobą najmniejszych problemów ze zrozumieniem przekazu, ani też nie wymagało od widzów ponadprzeciętnej empatii, która byłaby niezbędna do współodczuwania z bohaterami. Dziś zabieg ograniczenia ilości słów, a nawet całkowitego wyzbycia się ich jako środka przekazu, to większa rzadkość, ruch często ryzykowny. Jesteśmy przyzwyczajeni do prostego kina akcji i lekkich komedii, często chodzimy do kina aby odpłynąć daleko od codziennych problemów, zrelaksować się i poddać filmowym sztuczkom, które pozwalają widzom ograniczyć wysiłek umysłowy. Czasem wręcz przeciwnie – spragnieni jesteśmy intelektualnego wysiłku, zabawy słowem, szukania nawiązań i polemiki z autorem, głębszej refleksji. Jednak jest też ta trzecia (w uproszczeniu podzielmy kino na trzy) możliwość, która celuje prosto w serce i tylko tam. A sercu słów nie potrzeba, zostawmy je rozumowi.

Chcę wam dziś przedstawić kilka filmów, które przemawiają tylko, lub przede wszystkim, obrazem, przemawiają do głęboko ukrytych emocji i poruszają je w taki sposób, że czujemy w sobie jakąś zmianę, choć nie umiemy do końca jej określić. To filmy, nad którymi nie trzeba się zastanawiać, ale warto je poczuć.


Pusty dom (Bin Jip) – Kim Ki-duk, 2004

To nie tylko mój ulubiony film z cyklu tych, w których pada niewiele słów – to w ogóle jeden z moich ulubionych filmów; jeden z tych, które rozpaliły we mnie miłość do kina azjatyckiego (może jeszcze o tym napiszę, ale moim zdaniem nikt tak dobrze nie rozumie i nie przedstawia tematu samotności jak Azjaci). To również idealny wybór jeśli ktoś chciałby rozpocząć swoją przygodę z reżyserem – Kim Ki-dukiem. Trudno znaleźć gdzieś tyle magii i spokoju, tak przejmującego piękna. Ten film to zen.

Sun-hwa piękną jest żoną bogatego mężczyzny, który stosuje przemoc domową. Tae-suk, pod nieobecność właścicieli, włamuje się do przypadkowych mieszkań, sprząta, robi pranie i dokonuje drobnych napraw, a po paru dniach znika bez śladu, jak duch. Któregoś dnia Tae-suk trafia do domu, który nie jest opuszczony – mieszka w nim Sun-hwa. Wszystko skończyłoby się z momencie powrotu okrutnego męża z pracy, jednak pomiędzy młodymi ludźmi nawiązuje się – bez słów – nic porozumienia i kobieta spontanicznie opuszcza dom w towarzystwie nieznajomego i zaczyna dzielić z nim specyficzny styl życia. Gdybym miała porównać do czegoś „Pusty dom”, to prawdopodobnie wybrałabym porównanie do haiku. W pierwszy wersie się poznają, w drugim wiodą niezauważalne życie lekkiego zefirku, a w trzecim wykorzystują tę umiejętność i stają się silniejsi oraz przeciw wszystkiemu – na swój sposób razem, na swój własny sposób szczęśliwi.


Plemię (Plemya) – Mirosław Słaboszpycki, 2014

Film o tyle ciekawy, że faktycznie nie pada w nim praktycznie ani jedno słowo – bohaterowie posługują się językiem migowym, a twórcy celowo nie umieścili żadnych podpisów czy tłumaczenia. „Plemię” opowiada bardzo trudną historię młodzieży uczącej się w szkole z internatem, dla osób głuchoniemych. Główny bohater, nowy w szkole, musi wpasować się w świat pełen przemocy i niebezpieczeństw, ciągłych zatargów z prawem, prostytucji i niesprawiedliwości. Choć niepełnosprawni, nikt nie powie o bohaterach tego filmu, że są słabi. Bije od nich zdecydowanie i siła, nawet jeśli są zagubieni w tym ogromnym świecie. Jednak nawet na skraju wytrzymałości nie zatrzymują się, nie roztkliwiają, tylko brną mocniej i dalej, pod wpływem instynktu, aż robi się za późno na odwrót.

Mimo minimalizmu, a może właśnie przez kontrast jaki tworzy z nieprzyjemną tematyką, film dostarcza dużych wrażeń. Kiedy bohaterowie o coś się kłócą, wychwytujemy w tym tylko podstawowe uczucia, nie ogarniamy sytuacji rozumowo. Wychodzimy z seansu z poczuciem, że obejrzeliśmy trudną, realistyczną historię, bez zbędnego moralizatorstwa, a tylko od nas samych zależeć będzie końcowa interpretacja zachowania bohaterów, których oglądamy przecież z dużego dystansu i możemy sobie ich dialogi dopowiadać, ale nigdy nie będziemy mieć pewności. Trochę tak, jakbyśmy obserwowali ich przez lornetkę i próbowali ułożyć kawałki w jeden obrazek.


Przed rozstaniem (Last Summer) Leonardo Guerra Seràgnoli, 2014

Ta produkcja, choć nie tak azjatycka jak „Pusty dom” (jedynie główna bohaterka jest Japonką) ma w sobie właśnie to azjatyckie piękno i spokój, o którym mówiłam wcześniej. Dominują tu przepiękne, długie ujęcia, kamera spokojnie śledzi bohaterów, a najważniejsze relacje narysowane są subtelnie i bez zbędnych słów, natomiast tło akcji ograniczone jest do minimum. Bardzo cenię takie filmy, w których nie ma wszystkiego, gdzie właściwie brakuje więcej niż dostajemy, ale dzięki temu możemy w pełni skupić się na tym, co mamy.

W „Przed rozstaniem” Naomi, posągowa piękność, dostaje kilka dni na neutralnym gruncie (w tym przypadku na jachcie) na pożegnanie się z synkiem. Nie wiemy co dokładnie zrobiła, ale nie będzie mogła się z nim widzieć do czasu, aż dziecko osiągnie pełnoletniość. Problem z pożegnaniem jest jednak taki, że chłopiec wyraźnie prawie nie zna matki, a większość obsługi nastawiona jest do kobiety bardzo wrogo, bazując na plotkach i strzępkach informacji. Zbliżenie się do syna jest więc dla Naomi czymś bardzo trudnym, bo żałuje swojej nieobecności, a ma zbyt mało czasu na naprawienie błędów. Do syna musi podchodzić jak do płochliwego zwierzątka, bo najmniejszy błąd mógłby przekreślić jej szanse na zdobycie zaufania dziecka, które jest pod wpływem wrogich jej ludzi. Te kilka dni na jachcie to przepiękna opowieść o budowaniu relacji, trudnych decyzjach i tragedii rozstania – została jednak namalowana jak obraz, w sposób zapierający dech w piersiach i pozwala nam bez tłumaczeń poczuć emocje kobiety i dziecka.


Odrodzenie (Ai No Yokan) – Masahiro Kobayashi, 2007

To chyba najtrudniejszy film z całego zestawienia, jeśli nie najtrudniejszy jaki w życiu widziałam. W tym filmie nic się nie dzieje, jednak jeśli otworzy się serce i wyłączy umysł, można zostać przepełnionym ogromem obezwładniających uczuć. Ja przyznaję, że rzucił mnie na kolana.

Starszy mężczyzna traci córkę. Zabiła ją koleżanka ze szkoły. Mężczyzna wyprowadza się, zamieszkuje samotnie w mieszkaniu pracowniczym przy hucie, w której pracuje codziennie. Zjada ryż z jajkiem. Zanosi pranie do pralni. W  przeraźliwie głośnej hucie na maskę sypią mu się iskry. Wraca do domu. W kantynie dla pracowników je ryż z jajkiem. Robi zakupy. Ogłuszający hałas i iskry w hucie. Sen. Ryż z jajkiem. Pranie. Huta. Sen. Ryż z jajkiem. Zakupy. Huta. Sen. Pewnego dnia zauważa, że kobieta pracująca w kuchni w jego hotelu, to matka morderczyni jego córki. Patrzą na siebie na ulicy. Ona zostawia mu pakunek z zakupami pod drzwiami. Huta. Sen. Ryż. Huta. Sen. Ryż.

W czasie seansu jakiś oburzony mężczyzna wstał i, wychodząc z sali kinowej ,zawołał „Ludzie, nie dajcie się robić w pajaca!”. Niektórzy nie wytrzymywali, innym było głupio. Ja mogę policzyć na palcach jednej ręki przypadki kiedy tak bardzo płakałam po filmie.


Ostatnie życie we wszechświecie (The Last Life in the Universe) – Pen-Ek Ratanaruang, 2003

W tym filmie słowa padają, ale są tak naprawdę nieistotne, wszystko rozgrywa się między bohaterami jakoś tak samoistnie. Żeby za dużo nie zdradzać, Kenji naraził się yakuzie. Poza tym pracuje w bibliotece i ma obsesję na punkcie porządku i myśli samobójcze. Ciągłe. Nieprzerwane. To, jak często i z jakim niezachwianym spokojem próbuje się zabić, w pewnym momencie wydaje się komiczne. W czasie jednej z prób samobójczych poznaje Noi, której młodsza siostra ginie w wypadku samochodowym. Losy Kenji’ego i Noi splatają się w intrygujący sposób, a mężczyzna okazuje się skrywać w sobie znacznie więcej, niż można by się spodziewać. Najbardziej w filmie podoba mi się poruszający realizm magiczny, taka odrobina czaru i niezwykłości, która pojawia się często w kiełkujących związkach między ludźmi – a w tym filmie została czarująco zobrazowana.


W ogóle reżyser tego filmu – Pen-Ek Ratanaruang – to niezwykle czarujący człowiek, który po prostu czuje magię związku, relacji międzyludzkich i skomplikowanych uczuć, jakie w sobie skrywamy. Nigdy nie zapomnę tego jak opowiadał o swoim innym filmie, „Nimfa” i wieloznacznym angielskim tytule, który wymyślił. Ten człowiek rozumie niuanse i subtelności i nie musi prowadzić widzów za rękę, aby zrozumieli jego przekaz. Niczego nie określa niepotrzebnie, niczego nie odpowiada. Takie filmy lubię.

A wy? Lubicie filmy, w których pada mało słów, a akcja zwykle toczy się powoli? Macie jakieś swoje typy?


You may also like

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.