W kinie niemym słowa – oczywiście – nie padały, ale gra aktorska była bardzo specyficzna, wyrazista i teatralna, aby przejrzyście przekazać przeżycia bohaterów. Poza tym, częściej lub rzadziej, na ekranie pojawiały się plansze z najważniejszymi kwestiami czy dialogami i ostatecznie trzeba przyznać, że milczenie zwykle nie niosło za sobą najmniejszych problemów ze zrozumieniem przekazu, ani też nie wymagało od widzów ponadprzeciętnej empatii, która byłaby niezbędna do współodczuwania z bohaterami. Dziś zabieg ograniczenia ilości słów, a nawet całkowitego wyzbycia się ich jako środka przekazu, to większa rzadkość, ruch często ryzykowny. Jesteśmy przyzwyczajeni do prostego kina akcji i lekkich komedii, często chodzimy do kina aby odpłynąć daleko od codziennych problemów, zrelaksować się i poddać filmowym sztuczkom, które pozwalają widzom ograniczyć wysiłek umysłowy. Czasem wręcz przeciwnie – spragnieni jesteśmy intelektualnego wysiłku, zabawy słowem, szukania nawiązań i polemiki z autorem, głębszej refleksji. Jednak jest też ta trzecia (w uproszczeniu podzielmy kino na trzy) możliwość, która celuje prosto w serce i tylko tam. A sercu słów nie potrzeba, zostawmy je rozumowi.

Chcę wam dziś przedstawić kilka filmów, które przemawiają tylko, lub przede wszystkim, obrazem, przemawiają do głęboko ukrytych emocji i poruszają je w taki sposób, że czujemy w sobie jakąś zmianę, choć nie umiemy do końca jej określić. To filmy, nad którymi nie trzeba się zastanawiać, ale warto je poczuć.


Pusty dom (Bin Jip) – Kim Ki-duk, 2004

To nie tylko mój ulubiony film z cyklu tych, w których pada niewiele słów – to w ogóle jeden z moich ulubionych filmów; jeden z tych, które rozpaliły we mnie miłość do kina azjatyckiego (może jeszcze o tym napiszę, ale moim zdaniem nikt tak dobrze nie rozumie i nie przedstawia tematu samotności jak Azjaci). To również idealny wybór jeśli ktoś chciałby rozpocząć swoją przygodę z reżyserem – Kim Ki-dukiem. Trudno znaleźć gdzieś tyle magii i spokoju, tak przejmującego piękna. Ten film to zen.

Sun-hwa piękną jest żoną bogatego mężczyzny, który stosuje przemoc domową. Tae-suk, pod nieobecność właścicieli, włamuje się do przypadkowych mieszkań, sprząta, robi pranie i dokonuje drobnych napraw, a po paru dniach znika bez śladu, jak duch. Któregoś dnia Tae-suk trafia do domu, który nie jest opuszczony – mieszka w nim Sun-hwa. Wszystko skończyłoby się z momencie powrotu okrutnego męża z pracy, jednak pomiędzy młodymi ludźmi nawiązuje się – bez słów – nic porozumienia i kobieta spontanicznie opuszcza dom w towarzystwie nieznajomego i zaczyna dzielić z nim specyficzny styl życia. Gdybym miała porównać do czegoś „Pusty dom”, to prawdopodobnie wybrałabym porównanie do haiku. W pierwszy wersie się poznają, w drugim wiodą niezauważalne życie lekkiego zefirku, a w trzecim wykorzystują tę umiejętność i stają się silniejsi oraz przeciw wszystkiemu – na swój sposób razem, na swój własny sposób szczęśliwi.


Plemię (Plemya) – Mirosław Słaboszpycki, 2014

Film o tyle ciekawy, że faktycznie nie pada w nim praktycznie ani jedno słowo – bohaterowie posługują się językiem migowym, a twórcy celowo nie umieścili żadnych podpisów czy tłumaczenia. „Plemię” opowiada bardzo trudną historię młodzieży uczącej się w szkole z internatem, dla osób głuchoniemych. Główny bohater, nowy w szkole, musi wpasować się w świat pełen przemocy i niebezpieczeństw, ciągłych zatargów z prawem, prostytucji i niesprawiedliwości. Choć niepełnosprawni, nikt nie powie o bohaterach tego filmu, że są słabi. Bije od nich zdecydowanie i siła, nawet jeśli są zagubieni w tym ogromnym świecie. Jednak nawet na skraju wytrzymałości nie zatrzymują się, nie roztkliwiają, tylko brną mocniej i dalej, pod wpływem instynktu, aż robi się za późno na odwrót.

Mimo minimalizmu, a może właśnie przez kontrast jaki tworzy z nieprzyjemną tematyką, film dostarcza dużych wrażeń. Kiedy bohaterowie o coś się kłócą, wychwytujemy w tym tylko podstawowe uczucia, nie ogarniamy sytuacji rozumowo. Wychodzimy z seansu z poczuciem, że obejrzeliśmy trudną, realistyczną historię, bez zbędnego moralizatorstwa, a tylko od nas samych zależeć będzie końcowa interpretacja zachowania bohaterów, których oglądamy przecież z dużego dystansu i możemy sobie ich dialogi dopowiadać, ale nigdy nie będziemy mieć pewności. Trochę tak, jakbyśmy obserwowali ich przez lornetkę i próbowali ułożyć kawałki w jeden obrazek.


Przed rozstaniem (Last Summer) Leonardo Guerra Seràgnoli, 2014

Ta produkcja, choć nie tak azjatycka jak „Pusty dom” (jedynie główna bohaterka jest Japonką) ma w sobie właśnie to azjatyckie piękno i spokój, o którym mówiłam wcześniej. Dominują tu przepiękne, długie ujęcia, kamera spokojnie śledzi bohaterów, a najważniejsze relacje narysowane są subtelnie i bez zbędnych słów, natomiast tło akcji ograniczone jest do minimum. Bardzo cenię takie filmy, w których nie ma wszystkiego, gdzie właściwie brakuje więcej niż dostajemy, ale dzięki temu możemy w pełni skupić się na tym, co mamy.

W „Przed rozstaniem” Naomi, posągowa piękność, dostaje kilka dni na neutralnym gruncie (w tym przypadku na jachcie) na pożegnanie się z synkiem. Nie wiemy co dokładnie zrobiła, ale nie będzie mogła się z nim widzieć do czasu, aż dziecko osiągnie pełnoletniość. Problem z pożegnaniem jest jednak taki, że chłopiec wyraźnie prawie nie zna matki, a większość obsługi nastawiona jest do kobiety bardzo wrogo, bazując na plotkach i strzępkach informacji. Zbliżenie się do syna jest więc dla Naomi czymś bardzo trudnym, bo żałuje swojej nieobecności, a ma zbyt mało czasu na naprawienie błędów. Do syna musi podchodzić jak do płochliwego zwierzątka, bo najmniejszy błąd mógłby przekreślić jej szanse na zdobycie zaufania dziecka, które jest pod wpływem wrogich jej ludzi. Te kilka dni na jachcie to przepiękna opowieść o budowaniu relacji, trudnych decyzjach i tragedii rozstania – została jednak namalowana jak obraz, w sposób zapierający dech w piersiach i pozwala nam bez tłumaczeń poczuć emocje kobiety i dziecka.


Odrodzenie (Ai No Yokan) – Masahiro Kobayashi, 2007

To chyba najtrudniejszy film z całego zestawienia, jeśli nie najtrudniejszy jaki w życiu widziałam. W tym filmie nic się nie dzieje, jednak jeśli otworzy się serce i wyłączy umysł, można zostać przepełnionym ogromem obezwładniających uczuć. Ja przyznaję, że rzucił mnie na kolana.

Starszy mężczyzna traci córkę. Zabiła ją koleżanka ze szkoły. Mężczyzna wyprowadza się, zamieszkuje samotnie w mieszkaniu pracowniczym przy hucie, w której pracuje codziennie. Zjada ryż z jajkiem. Zanosi pranie do pralni. W  przeraźliwie głośnej hucie na maskę sypią mu się iskry. Wraca do domu. W kantynie dla pracowników je ryż z jajkiem. Robi zakupy. Ogłuszający hałas i iskry w hucie. Sen. Ryż z jajkiem. Pranie. Huta. Sen. Ryż z jajkiem. Zakupy. Huta. Sen. Pewnego dnia zauważa, że kobieta pracująca w kuchni w jego hotelu, to matka morderczyni jego córki. Patrzą na siebie na ulicy. Ona zostawia mu pakunek z zakupami pod drzwiami. Huta. Sen. Ryż. Huta. Sen. Ryż.

W czasie seansu jakiś oburzony mężczyzna wstał i, wychodząc z sali kinowej ,zawołał „Ludzie, nie dajcie się robić w pajaca!”. Niektórzy nie wytrzymywali, innym było głupio. Ja mogę policzyć na palcach jednej ręki przypadki kiedy tak bardzo płakałam po filmie.


Ostatnie życie we wszechświecie (The Last Life in the Universe) – Pen-Ek Ratanaruang, 2003

W tym filmie słowa padają, ale są tak naprawdę nieistotne, wszystko rozgrywa się między bohaterami jakoś tak samoistnie. Żeby za dużo nie zdradzać, Kenji naraził się yakuzie. Poza tym pracuje w bibliotece i ma obsesję na punkcie porządku i myśli samobójcze. Ciągłe. Nieprzerwane. To, jak często i z jakim niezachwianym spokojem próbuje się zabić, w pewnym momencie wydaje się komiczne. W czasie jednej z prób samobójczych poznaje Noi, której młodsza siostra ginie w wypadku samochodowym. Losy Kenji’ego i Noi splatają się w intrygujący sposób, a mężczyzna okazuje się skrywać w sobie znacznie więcej, niż można by się spodziewać. Najbardziej w filmie podoba mi się poruszający realizm magiczny, taka odrobina czaru i niezwykłości, która pojawia się często w kiełkujących związkach między ludźmi – a w tym filmie została czarująco zobrazowana.


W ogóle reżyser tego filmu – Pen-Ek Ratanaruang – to niezwykle czarujący człowiek, który po prostu czuje magię związku, relacji międzyludzkich i skomplikowanych uczuć, jakie w sobie skrywamy. Nigdy nie zapomnę tego jak opowiadał o swoim innym filmie, „Nimfa” i wieloznacznym angielskim tytule, który wymyślił. Ten człowiek rozumie niuanse i subtelności i nie musi prowadzić widzów za rękę, aby zrozumieli jego przekaz. Niczego nie określa niepotrzebnie, niczego nie odpowiada. Takie filmy lubię.

A wy? Lubicie filmy, w których pada mało słów, a akcja zwykle toczy się powoli? Macie jakieś swoje typy?

Mówi się, że „The Night Manager” to taka wprawka Toma Hiddlestona przed wcieleniem się w rolę kolejnego Bonda. I coś w tym jest – Hiddleston jest charyzmatyczny, uroczy, dobrze wygląda w garniturze i ma śliczny akcent. Czego chcieć więcej? „The Night Manager” pokazuje, że można chcieć dużo więcej, bo aktor jest w stanie stworzyć nie tylko dobrze wyglądającą, ale też niejednoznaczną, intrygującą i bardzo ludzką postać, a to więcej niż niektórym wystarcza do szczęścia. Wróćmy jednak do serialu. Jest to produkcja sześcioodcinkowa, zainspirowana powieścią, opowiada więc zamkniętą historię – historię człowieka, który w akcie zemsty decyduję się na misję szpiegowania wpływowego handlarza bronią (Hugh Laurie), milionera udającego handlarza sprzętem rolniczym, a po drodze oczywiście wszystko się komplikuje.


Forma miniserialu moim zdaniem jak najbardziej zdała egzamin – akcja nie jest ani przesadnie rozwleczona (jak to ma miejsce choćby w tych wszystkich filmach, w których ostatnia część od czasów ostatniego Pottera musi być podzielona na dwa; że o „Hobbicie nie wspomnę”). Sama fabuła z powodzeniem zmieściłaby się nawet w trzech odcinkach, ale dzięki podwojeniu tej liczby znalazło się miejsce na wyraźne zarysowanie postaci i tła historii, rozpieszczenie widzów przepięknymi kadrami, a także poprowadzenie intrygi w sposób nieśpieszny i wyważony, co moim zdaniem pozytywnie wyróżnia tę produkcję na tle thrillerów, w których wszystko dzieje się na raz. O ile zwykle w tego typu filmach najbardziej interesuje nas akcja, o tyle w „The Night Managerze” dostajemy podobną dawkę dreszczyku emocji, a jednocześnie czas, by to wszystko przetrawić i przyjrzeć się prawdziwym zamiarom i intencjom bohaterów. Rozpracowywanie ich psychiki sprawiło mi tyle samo przyjemności, co samo spekulowanie na temat tego jak dalej potoczy się akcja.


Przyznam od razu, że pierwszy odcinek mnie nie zachwycił. Pod koniec poczułam iskierkę nadziei, że jeszcze się poprawi, że to dopiero początek, jednak gdyby nie dobra wola być może mniej chętnie zdecydowałabym się na danie serialowi drugiej szansy. Cieszę się jednak, że to zrobiłam, ponieważ już po drugim odcinku werdykt był jasny: serial jest świetny. Przy trzecim był już cudowny. Co jednak nie spodobało mi się za pierwszym razem? Otóż wątek, który stanowi siłę napędową i główną motywację do działania Jonathana Pine’a, głównego bohatera. Pine jest nocnym recepcjonistą w ekskluzywnym hotelu w Kairze, a jednocześnie byłym żołnierzem i generalnie człowiekiem nieustraszonym. Poznaje atrakcyjną kobietę, Sophie Alekan, która powierza mu tajne dokumenty, które świadczą na niekorzyść Richarda Ropera, który na szeroką skalę, pod przykrywką, handluje bronią. Pine, patriota, wysyła kopie dokumentów do Anglii, a wyciek sprowadza na kobietę wielkie niebezpieczeństwo. I choć Pine próbuje pomóc, daje się jej wciągnąć w krótki romans i ogólnie robi wszystko, co w jego mocy by pomóc damie w opresji, sytuacja kończy się tragedią i zostawia bohatera z krwawiącą raną w sercu. Nieco zbyt krwawiącą, jak na mój gust – w końcu romans trwał bardzo krótko, a między bohaterami nie dostrzegłam ani śladu chemii – a pamiętajmy, że Tom Hiddleston to chodzący erotyzm i chemię wyczułabym nawet między nim a książką telefoniczną. Wychodzi więc na to, że musiałam w motywacje bohatera wierzyć na słowo, a dopiero kolejne odcinki zarysowały mi Pine’a jako kobieciarza, który jest bardzo wrażliwy na wdzięki płci pięknej i chyba faktycznie ma jakiś kompleks bohatera. Szczególnie widać to było po tym jak wplątywał się w relację z Jeb, piękną kobietą Ropera, co przecież stanowiło ogromne ryzyko, a jednak go nie powstrzymało.


Bohaterem Pine jest bardzo niejednoznacznym. Działa dla większej idei, ale jednocześnie z prywatnych pobudek, przy czym właściwie nigdy nie mamy stuprocentowej pewności po czyjej jest akurat stronie, jakie ma plany i co naprawdę czuje. Kiedy agentka Angela Burr, która decyduje się zrobić z niego swoją wtykę u Ropera, ma wątpliwości czy Pine nadal dla niej pracuje, równie dobrze wątpliwości te mogą dzielić widzowie, mimo że wiedzą więcej od niej. Do końca jednak nie ma stuprocentowej pewności czy Pine pracuje dla angielskiego wywiadu, czy działa na dwa fronty, a może robi to, co w danej chwili najlepsze dla niego samego? Pod koniec serii twierdzi, że jest pusty w środku i nie ma nic do stracenia – trudno mu jednak do końca uwierzyć. W końcu silnie przeżył (a przynajmniej tak widzom wmawiali w pierwszym odcinku – ja jestem sceptyczna) śmierć Sophie, szybko zaczął angażować się emocjonalnie w romans z Jeb, na pewno więc zarówno do stracenia jak i do zyskania miał całkiem sporo. Po obejrzeniu serialu zdajemy sobie jednak sprawę z tego, że chociaż kibicowaliśmy mu przez cześć odcinków, to nie mamy pojęcia kim jest. Gdzie nabył wszystkie umiejętności, do czego je wcześniej stosował (może bez skrupułów zabić, więc może można go wziąć za Ropera na mniejszą skalę) i czy obywatelski obowiązek to wiarygodna motywacja dla jego działań? Jeśli nie, to czy zemsta nią jest?


Motywacje zarówno Ropera jak i Angeli Burr są z kolei zupełnie jasne. Roper to pewny siebie przedsiębiorca, może nie tyle uroczy i czarujący (jak Pine), a raczej charyzmatyczny, potrafi jednym słowem czy spojrzeniem pokazać ogrom swojej potęgi, a jego przenikliwość mogłaby stanąć w szranki z maszyną rentgenowską. Hugh Laurie stworzył tu bezwzględną postać, która w jednej chwili rozmawia z ukochanym synkiem, by w następnej bez mrugnięcia okiem brutalnie zgładzić kogoś, kto mu podpadł. Nie wspominając już o tym całym biznesie z bronią mniej lub bardziej masowego rażenia. O ile jednak, tak jak w przypadku wspaniałego Toma Hiddlestona, do gry aktorskiej nie mam najmniejszych zastrzeżeń, a postać wykreowana jest w naprawdę ciekawy sposób, z panem Roperem też mam pewien problem. Jak to możliwe, że tak długo nie przejrzał Pine’a? To na nowego powinny paść pierwsze podejrzenia, to jemu powinien zostać doczepiony ogon, skoro już został mianowany na najbliższego współpracownika Ropera i tak wiele od niego zależało. Nie układał mi się też sam fakt tego, że Pine został na wstępie obdarzony takim zaufaniem, a skoro od początku było wiadomo, że były recepcjonista jest niezłym spryciarzem, to należało mieć się na baczności. Czy zawiodła zbytnia pewność siebie Ropera, czy tak bardzo ujął go fakt, że Pine najpierw uratował życie, a potem zaczął świetnie się dogadywać z synkiem Ropera, a może jednak zabrakło kilku minut czasu antenowego na to, by przedstawić więcej wiarygodnych powodów?


Angela Burr, natomiast, jest moją absolutną faworytką i nie mam do niej najmniejszych zastrzeżeń. Zrobienie z agenta nadzorującego tajne operacje ciężarnej kobiety było moim zdaniem wspaniałym posunięciem. Bohaterka zyskała na realizmie dzięki temu, że nie była kolejnym poważnym facetem za biurkiem, a kobietą z misją, osobą głęboko i emocjonalnie zaangażowaną w sprawę. To ze względu na nią kibicowałam Pine’owi, bo on był ostatnią szansą Angeli na ukaranie Ropera za handlowanie bronią, której użycie powoduje tragiczne skutki – jak masowa śmierć dzieci, którą Burr widziała na własne oczy i od tej pory nie może wyrzucić tego obrazu z głowy. To, że sama ma być matką, dodatkowo uwiarygadnia jej motywację, która poruszyła mnie o wiele bardziej niż jakakolwiek motywacja Pine’a. To Burr była głową operacji, ona zajmowała się trudną i żmudną papierkową robotą, w szarym i nudnym biurze w Londynie. Ale to dzięki niej mogło w ogóle dojść do jakichkolwiek prób zdemaskowania Ropera. Nie zrozumiałam wszystkich rozmów, które odbywały się w londyńskich biurach – padało wiele nazwisk i zagmatwanych sytuacji, jednak te sceny, a także fragmenty pokazujące ile to wszystko Angelę kosztuje, umieszczały całą intrygę w szerszej perspektywie, pokazując przy tym, że tajne operacje to nie tylko pluskwy, pościgi i wybuchy, oglądane z dala przez profesjonalną ekipę w nowoczesnym gabinecie. To też ludzie, których bez większego zainteresowania minęlibyśmy w lokalnym warzywniaku, którzy mają prywatne życie i czasem muszą działać na żywioł, idąc za głosem serca czy podszeptem intuicji. Ludzie, którzy też muszą się użerać z urzędnikami, też nie są pewni wyników swoich działań i muszą zaryzykować. I choć na szali jest wiele, to nie muszą być takimi imponującymi jednostkami jak Pine czy Roper, by udźwignąć sprawę.


Skoro o kobietach mowa, to wspomnę o Jed, z którą związana jest na swój sposób zabawna refleksja. Ta posągowa piękność, która co chwilę zachwycała kolejnym przepięknym strojem i idealną sylwetką, w pierwszej chwili wpadła w moim odczuciu do przegródki „przeseksualizowany obiekt męskich fantazji”, co w dużej mierze było spowodowane moją frustracją postacią Sophii (przesadnie uwodzicielska kobieta, mało wiarygodna jako dama w opresji, w której każdy zakochuje się na zawołanie). Kiedy więc Jed w pierwszym odcinku zrzuciła przy licznym towarzystwie ubrania, a potem w wannie ponętnie wymachiwała nogą w stronę Pine’a, z góry się najeżyłam, obawiając kolejnej przerysowanej postaci. Na szczęście jednak w drugim odcinku twórcy postanowili pokazać ludzką twarz Jed (przyznaję, że byłam w szoku jak gwałtownie i nagle ją polubiłam – drugi odcinek ogólnie był zwrotem o 180 stopni i nagle serial spodobał mi się dziesięć razy bardziej). Kiedy jednak Jed zyskała moją sympatię zaraz wróciła początkowa frustracja, bowiem okazało się, że nie jest przesadnie rozgarnięta (pod nosem Ropera rzucając powłóczyste spojrzenia Pine’owi) a do tego zarażając tym brakiem rozgarnięcia Pine’a (który pod nosem Ropera rzucał powłóczyste spojrzenia Jed). Nie wiem jakim cudem udało im się z tym ujść na sucho tak długo, ani też dlaczego Corky lub Frisky – przyboczni Ropera – nie donieśli nic na ten temat. Wydaje się dziwne, że coś takiego umknęło uwadze tak uważnego przecież Ropera.  


Swoją drogą Corky, a Frisky trochę mniej, to też ciekawe postacie. U obu zachwyciło mnie to jak ich przezwiska idealnie oddają ich charaktery. Corky, zaufany człowiek Ropera, w pełni korzysta z życia, nie odmawiając sobie miłego towarzystwa i alkoholu, jest wszędzie obecny na chwilę nie da o sobie zapomnieć. Frisky jest z kolei tak „rozbrykany”, że świetnie wychodzi mu torturowanie kobiet na zlecenie. Jestem zadowolona z tych dwóch postaci, bo miały w sobie nieco więcej charakteru niż zwykle mają tacy towarzysze czarnego charakteru. Ale i czarny charakter był znacznie ciekawszy niż zwykle.

Muszę podkreślić, że mimo pewnych wątpliwości czy drobnych niedociągnięć, serial uważam za znakomity. Był nie tylko okazją dla Hiddlestone’a by zaprezentować się w nowym świetle (nadal gryzie mnie oglądanie go w roli mordercy, ale aktor powoli przełamuje ciążącą na nim klątwę „tego uroczego młodego człowieka”), ale po prostu wspaniałą rozrywką. Poczynając od drugiego odcinka na każdy kolejny czekałam z ogromną niecierpliwością, czując gdzieś w środku dreszczyk podniecenia. I nawet nie tyle interesowało mnie co dalej – serial nie jest usiany wrednymi cliffhangerami – ale po prostu byłam spragniona tej atmosfery, powolnego szkicowania relacji, przepięknych widoków, pracy kamery. Oczywiście nadal byłam zachwycona Hiddlestonem i Lauriem, ale bardzo szybko złapałam się na tym, że serialu nie oglądam już dla aktorów, a dla postaci, dla zadziwiająco niespiesznej akcji (i dla Angeli Burr). Co ciekawe, o ile pierwszy odcinek jeszcze nie wciągnął mnie w akcję, to kolejne wydały mi się dość równe. Nie doznałam nagłego poczucia przyspieszenia pod koniec serialu, kiedy trzeba było domknąć wątki i nie miałam takiego uczucia, jakie często towarzyszy mi przy tego typu produkcjach (kiedy to patrzę na zegarek i zastanawiam się jakim cudem twórcy serialu upchnęli wszystkie zakończenia w tych kilku czy kilkunastu minutach, które zostały do końca). Wrażenia – jak najbardziej pozytywne.


Spodobała mi się idea (mini)serialu sześcioodcinkowego. Trzy to często mało, przy dwunastu z kolei zwykle pojawia się zbyt wiele wątków-dygresji, które nie wnoszą nic istotnego i nie zostają właściwie domknięte. „The Night Manager” opowiedział historię sensacyjną, ale w stylu bardziej przypominającym obyczajówkę, w której wiele się dzieje. Dobrze, że postacie zostały zarysowane porządnie, ale ich tajemnic nie obnażono całkowicie, zostawiając wiele wyobraźni. Dzięki temu serial usatysfakcjonował mnie i zaspokoił, ale nie zostawił z uczuciem przesytu. Czyli osiągnął dokładnie to, czego oczekuję od intrygującego filmu.


Obsługiwane przez usługę Blogger.