Wyjazd
do Japonii nie przytrafia się codziennie, więc trzeba taką okazję dobrze
wykorzystać, dużo przeżyć i dużo zobaczyć. Problem w tym, że wszędzie jest tak
pięknie i tak niespodziewanie, że kiedy już człowiek wyląduje w jednym miejscu,
to wcale nie ma ochoty go zbyt prędko opuszczać. W podjęciu tej trudnej decyzji
pomaga tylko wiedza, że tuż za rogiem czai się więcej, a potem i jeszcze
więcej. I że mimo wszystko to wcale nie taki koniec świata i zawsze można się
pocieszyć, że może jeszcze kiedyś tu wrócimy.
Ja
sama problem z ruszeniem się z miejsca miałam już na samym lotnisku Tokio
Narita, ponieważ w samolocie trafiłam na tak miłe towarzystwo i po przyjeździe
byłam tak szczęśliwa, bo dotarłam i jest cudownie (a nawet lepiej niż się
spodziewałam, bo w kwietniu powietrze jest bez porównania przyjemniejsze niż
latem), że musiałam sobie po prostu trochę posiedzieć na ławce i się
pouśmiechać. Potem było już tylko lepiej, a każdy kolejny dzień przyćmiewał
poprzedni.
Japonia
tradycyjna to coś, czego szuka większość przyjezdnych, którzy nasłuchali się o
szogunach i gejszach, lub napatrzyli na buddyjskie lub shintoistyczne świątynie
w filmach i na zdjęciach. I owszem, oglądając takie (przepiękne, przyznam)
obrazki, można spędzić cały pobyt w tym kraju, ale nie jest to jedyne, co
Japonia ma do zaoferowania. Nie jest też jednak prawdą, że w Japonii na każdym
kroku można spotkać oszalałych fanów anime albo cosplay'erów, że wszędzie czai
się wysoce zaawansowana futurystyczna technologia (choć wiele toalet ma
guziczki, to jednak nie jest to żadna filozofia). Oczywiście, zarówno fani
tradycji jak i nowoczesności mogą się poczuć w Japonii jak w raju, sama czerpałam
z tych możliwości pełnymi garściami, dla mnie jednak urok tego miejsca znajduje
się gdzieś pomiędzy. Pomiędzy miską ryżu z surowym jajkiem i sosem sojowym na
śniadanie, a origami w kształcie żurawia, którym przemiła sprzedawczyni częstuje
po sprzedaniu pocztówki. Dlatego właśnie postanowiłam napisać nie dziennik z podróży, nie relacje z kolejnych miejsc, bo o tym możecie poczytać wszędzie, a właśnie takie luźne wspomnienia tego, co najbardziej utkwiło mi w pamięci.
Częściowo opadłe płatki japońskiej wiśni w parku Shinjuku (na drzewach wciąż cudownie różowo)
Mówi
się, że w Japonii wszyscy siedzą/stoją/idą z nosami w telefonach i cóż… jest to
prawda. Ta cecha uaktywnia się przede wszystkim w transporcie miejskim, kiedy
to naprawdę wszyscy mają wyciągnięte telefony i zawzięcie w nich grzebią.
Trzeba jednak zaznaczyć, że robią to kulturalnie. Głos w głośnikach w metrze i
pociągach nieustannie prosi o wyłączenie dźwięku w komórkach i powstrzymanie
się od rozmów, jest więc dość cicho i przyjemnie. W pociągach, jeśli zachodzi
potrzeba, można pójść na koniec wagonu i tam odbyć ważną rozmowę. To japońskie
posłuszeństwo i trzymanie się zasad ogromnie umila życie codzienne. Nikt nie
pcha się do drzwi metra, bo wszyscy grzecznie stoją w kolejkach w wyznaczonych
miejscach (przy których drzwi nadjeżdżającego pociągu ustawione będą co do
centymetra, więc nie ma mowy o niespodziankach) i wprawdzie nawet najbardziej
krucho wyglądająca staruszka wepchnie się do zapełnionego wagonu z siłą i mocą konia
pociągowego, to jednak zrobi to w swoim czasie i nie wcześniej, dopiero jak
wszyscy wyjdą, a ludzie z kolejki przed nią zapakują się do środka.
Góra Fuji w pełnej krasie. Wcale nie tak łatwo trafić na taki dzień, kiedy górę tak ładnie widać.
Bai bai to nowe japońskie sayōnara, bo tego drugiego większość
społeczeństwa już nie używa. Japończycy, zwykle młodzi, ale nie
tylko, zachwycają takich obcokrajowców jak ja, przeprowadzając swoje rytuały
pożegnalne po wieczornych spotkaniach. Polega to na tym, że para bądź grupka znajomych ustawia się naprzeciwko siebie (o ile to możliwe – w kółeczku) i z odległości
metra wszyscy machają do siebie przez dłuższy czas, wołając bai bai. Jest to tak urocze, że człowieka
nachodzi ochota na mocną kawę, żeby zrównoważyć te słodkie uczucia.
Metropolitan Government Building. Jeden z darmowych punktów widokowych w Tokio.
Wręczanie
reszty w sklepie to kolejny cały rytuał, który robi wrażenie i, jak człowiek
poświęci mu choć chwilę refleksji, okazuje się mieć bardzo dużo sensu i zasługuje
na zaimplementowanie na całym świecie. Niektórym wiadomo, że w Japonii
uprzejmość wymaga wręczania czegokolwiek przy użyciu obu rąk – to samo tyczy
się wręczania reszty w sklepie. Tak więc, pięknie odliczone i malowniczo
„pstryknięte” palcem banknoty (w kolejności od największego do najmniejszego
nominału, twarzą zdobiącego je Japończyka w naszą stronę) wędrują do naszego
portfela, a w następnej kolejności – w drugiej turze – takoż ułożone monety
umieszczone na rachunku, który również zostaje podany obiema dłońmi. Kiedy
człowiek nauczy się to obsługiwać to zaczyna żałować, że jest to tylko japoński
zwyczaj, bowiem wsypywanie monet do portfela jeszcze nigdy nie było takie
sprawne jak przy użyciu karteczki. Takie drobne udogodnienia Japończycy opanowali do perfekcji.
Złoty Pawilon w Kioto. Nie widać tego tłumu za moimi plecami.
Cały tłum figurek Maneki Neko przy świątyni Gotokuji w Tokio, skąd pochodzą.
Niewielu
Japończyków dogaduje się po angielsku, ale – wbrew krążącym opiniom – dogadać
się można bardzo łatwo, używając kilku podstawowych zwrotów, a w kluczowych
miejscach przekonując się, że z angielskim nie jest znowu tak tragicznie. Na
stacji czy w hotelu dogadacie się spokojnie, o drogę też zapytacie i jeszcze
dostaniecie piękną mapkę. Engrish – czyli taki japoński angielski – jest jednak
wszechobecny i prawdziwie rozczulający (szczególnie mnie, jako anglistkę).
Koszulki z niegramatycznymi nadrukami po angielsku można spotkać bardzo często,
bo oczywiście znajomością angielskiego warto się popisać, nawet jeśli jest
wątpliwa. W japońskich piosenkach co chwilę można też wychwycić jakieś losowe
angielskie słówko, bo tak jest bardziej fancy.
Ale najbardziej spodobało mi się rozszyfrowywanie komunikatów na niektórych (bo
oczywiście nie wszystkie przetłumaczone są źle) znakach w miejscach
publicznych. Mój ulubiony, z parku przy świątyni Heian w Kioto, brzmi
następująco:
“When crossing [nazwa stawu zapisana znakami Kanji] be careful of the
footing sufficiently. Understand beforehand because the responsibility can not
be assumed about the accident in case and so on.”
Piękne? Piękne.
Trochę japońskiego folkloru. Od przodu nie pokażę ;)
Japończycy
to bardzo sprawny naród. Nie da się inaczej, kiedy prawie całe życie domowe
toczy się na podłodze, ciągle trzeba się kłaniać i dobrze jest regularnie
wspiąć się na jakąś świętą górę czy do którejś ze świątyń. Nie dziw więc, że na
każdym kroku, a szczególnie w mniejszych miejscowościach, można natknąć się na
rowerzystów, a już od świtu parki i alejki zapełniają staruszkowie uprawiający
jogging. Parki są do chodzenia, a nie do siedzenia, więc bardzo często ławek po
prostu nie ma (a jak chce się spróbować hanami,
czyli podziwiania kwitnących wiśni, to najlepiej zaopatrzyć się we własny kocyk
i trochę prowiantu czy nawet alkoholu – co jest jak najbardziej dozwolone i
bardzo miło jest zrobić sobie taką posiadówkę na przykład nocą nad rzeką w
Kioto, a i na środku pewnej bocznej uliczki w okolicach tokijskiego Ikebukuro
widziałam panów na spokojnie sączących piwko). Na metro czy pociąg owszem,
zdarza się czekać na krzesełkach, jednak zdecydowanie preferowanym sposobem
jest ustawienie się w kolejce. Posiedzieć sobie można wieczorem, w knajpce. Wcześniej nie ma czasu, bo trzeba zwiedzać.
Widok na Tokio z Metropolitan Government Building.
Jak
już Japonia, to trzeba było odhaczyć kilka typowych dla tego kraju miejsc,
takich jak kocia kawiarnia. Wyszukałam więc sobie na miejscu spis takich
przybytków i wybrałam jeden, wygodnie położony, z dobrymi ocenami klientów. Trochę
się pobłądziło podczas przechodzenia ogromnym i szerokim przejściem nadziemnym,
ale to tylko dodatkowa przygoda i więcej cudownie przypadkowego zwiedzania! Na
miejscu bardzo kocio. Pomieszczenie malutkie, ale kolorowe i przyjemne,
zakocenie na zadowalającym poziomie. Pani z obsługi daje do przeczytania
regulamin i cennik po angielsku (cena naliczana za czas pobytu) i zaprasza do
cieszenia się miauczącym towarzystwem. Kotki przeróżnej maści leżą, siedzą i
chodzą tu i tam, czas płynie bardzo szybko. Moją uwagę zwraca jednak samotny
pan w garniturze, z pracowniczą plakietką na szyi. Jest jedynym klientem. Zdjął
marynarkę i smętnie macha patyczkiem żeby przyciągnąć uwagę jakiegoś
czworonoga, ale na próżno. Mężczyzna nie przejmuje się tym, siedzi sobie spokojnie,
znajdując ukojenie po pracy, chwilę odpoczynku w miejscu, gdzie nikt mu nie
przeszkadza i nikt nie ma wymagań. Gdybym miała wrócić do neko cafe to
najbardziej na świecie chciałabym zobaczyć tam nie któregoś z pięknych kotów, a
tego mężczyznę – tym razem z uśmiechem na twarzy.
To wszystko w tej części – szykuje się jeszcze więcej. Jeśli chcielibyście poczytać o czymś bardziej konkretnym, bądź macie pytania – piszcie w komentarzu!
Zazdroszczę Japonii. Sama nigdy nie byłam, a moją lodówkę zdobi cała kolekcja kartek pocztowych z Japonii od rodziców ;)
OdpowiedzUsuńPolecam na przyszłość :)
Usuń