W
kinie niemym słowa – oczywiście – nie padały, ale gra aktorska była bardzo
specyficzna, wyrazista i teatralna, aby przejrzyście przekazać przeżycia bohaterów.
Poza tym, częściej lub rzadziej, na ekranie pojawiały się plansze z najważniejszymi
kwestiami czy dialogami i ostatecznie trzeba przyznać, że milczenie zwykle nie niosło
za sobą najmniejszych problemów ze zrozumieniem przekazu, ani też nie wymagało
od widzów ponadprzeciętnej empatii, która byłaby niezbędna do współodczuwania z
bohaterami. Dziś zabieg ograniczenia ilości słów, a nawet całkowitego wyzbycia
się ich jako środka przekazu, to większa rzadkość, ruch często ryzykowny.
Jesteśmy przyzwyczajeni do prostego kina akcji i lekkich komedii, często
chodzimy do kina aby odpłynąć daleko od codziennych problemów, zrelaksować się i
poddać filmowym sztuczkom, które pozwalają widzom ograniczyć wysiłek umysłowy.
Czasem wręcz przeciwnie – spragnieni jesteśmy intelektualnego wysiłku, zabawy
słowem, szukania nawiązań i polemiki z autorem, głębszej refleksji. Jednak jest
też ta trzecia (w uproszczeniu podzielmy kino na trzy) możliwość, która celuje
prosto w serce i tylko tam. A sercu słów nie potrzeba, zostawmy je rozumowi.
Chcę
wam dziś przedstawić kilka filmów, które przemawiają tylko, lub przede
wszystkim, obrazem, przemawiają do głęboko ukrytych emocji i poruszają je w
taki sposób, że czujemy w sobie jakąś zmianę, choć nie umiemy do końca jej
określić. To filmy, nad którymi nie trzeba się zastanawiać, ale warto je
poczuć.
Pusty
dom (Bin Jip) – Kim Ki-duk, 2004
To
nie tylko mój ulubiony film z cyklu tych, w których pada niewiele słów – to w
ogóle jeden z moich ulubionych filmów; jeden z tych, które rozpaliły we mnie
miłość do kina azjatyckiego (może jeszcze o tym napiszę, ale moim zdaniem nikt
tak dobrze nie rozumie i nie przedstawia tematu samotności jak Azjaci). To
również idealny wybór jeśli ktoś chciałby rozpocząć swoją przygodę z reżyserem –
Kim Ki-dukiem. Trudno znaleźć gdzieś tyle magii i spokoju, tak przejmującego
piękna. Ten film to zen.
Sun-hwa
piękną jest żoną bogatego mężczyzny, który stosuje przemoc domową. Tae-suk, pod
nieobecność właścicieli, włamuje się do przypadkowych mieszkań, sprząta, robi
pranie i dokonuje drobnych napraw, a po paru dniach znika bez śladu, jak duch.
Któregoś dnia Tae-suk trafia do domu, który nie jest opuszczony – mieszka w nim
Sun-hwa. Wszystko skończyłoby się z momencie powrotu okrutnego męża z pracy,
jednak pomiędzy młodymi ludźmi nawiązuje się – bez słów – nic porozumienia i
kobieta spontanicznie opuszcza dom w towarzystwie nieznajomego i zaczyna
dzielić z nim specyficzny styl życia. Gdybym miała porównać do czegoś „Pusty
dom”, to prawdopodobnie wybrałabym porównanie do haiku. W pierwszy wersie się
poznają, w drugim wiodą niezauważalne życie lekkiego zefirku, a w trzecim wykorzystują
tę umiejętność i stają się silniejsi oraz przeciw wszystkiemu – na swój sposób
razem, na swój własny sposób szczęśliwi.
Plemię
(Plemya) – Mirosław Słaboszpycki, 2014
Film
o tyle ciekawy, że faktycznie nie pada w nim praktycznie ani jedno słowo –
bohaterowie posługują się językiem migowym, a twórcy celowo nie umieścili
żadnych podpisów czy tłumaczenia. „Plemię” opowiada bardzo trudną historię
młodzieży uczącej się w szkole z internatem, dla osób głuchoniemych. Główny
bohater, nowy w szkole, musi wpasować się w świat pełen przemocy i
niebezpieczeństw, ciągłych zatargów z prawem, prostytucji i niesprawiedliwości.
Choć niepełnosprawni, nikt nie powie o bohaterach tego filmu, że są słabi. Bije
od nich zdecydowanie i siła, nawet jeśli są zagubieni w tym ogromnym świecie.
Jednak nawet na skraju wytrzymałości nie zatrzymują się, nie roztkliwiają,
tylko brną mocniej i dalej, pod wpływem instynktu, aż robi się za późno na
odwrót.
Mimo
minimalizmu, a może właśnie przez kontrast jaki tworzy z nieprzyjemną tematyką,
film dostarcza dużych wrażeń. Kiedy bohaterowie o coś się kłócą, wychwytujemy w
tym tylko podstawowe uczucia, nie ogarniamy sytuacji rozumowo. Wychodzimy z
seansu z poczuciem, że obejrzeliśmy trudną, realistyczną historię, bez zbędnego
moralizatorstwa, a tylko od nas samych zależeć będzie końcowa interpretacja
zachowania bohaterów, których oglądamy przecież z dużego dystansu i możemy
sobie ich dialogi dopowiadać, ale nigdy nie będziemy mieć pewności. Trochę tak,
jakbyśmy obserwowali ich przez lornetkę i próbowali ułożyć kawałki w jeden
obrazek.
Przed rozstaniem (Last Summer) Leonardo Guerra Seràgnoli, 2014
Ta produkcja, choć nie tak azjatycka jak „Pusty dom” (jedynie
główna bohaterka jest Japonką) ma w sobie właśnie to azjatyckie piękno i
spokój, o którym mówiłam wcześniej. Dominują tu przepiękne, długie ujęcia,
kamera spokojnie śledzi bohaterów, a najważniejsze relacje narysowane są
subtelnie i bez zbędnych słów, natomiast tło akcji ograniczone jest do minimum.
Bardzo cenię takie filmy, w których nie ma wszystkiego, gdzie właściwie brakuje
więcej niż dostajemy, ale dzięki temu możemy w pełni skupić się na tym, co
mamy.
W „Przed rozstaniem” Naomi, posągowa piękność, dostaje kilka
dni na neutralnym gruncie (w tym przypadku na jachcie) na pożegnanie się z
synkiem. Nie wiemy co dokładnie zrobiła, ale nie będzie mogła się z nim widzieć
do czasu, aż dziecko osiągnie pełnoletniość. Problem z pożegnaniem jest jednak
taki, że chłopiec wyraźnie prawie nie zna matki, a większość obsługi nastawiona
jest do kobiety bardzo wrogo, bazując na plotkach i strzępkach informacji.
Zbliżenie się do syna jest więc dla Naomi czymś bardzo trudnym, bo żałuje
swojej nieobecności, a ma zbyt mało czasu na naprawienie błędów. Do syna musi
podchodzić jak do płochliwego zwierzątka, bo najmniejszy błąd mógłby
przekreślić jej szanse na zdobycie zaufania dziecka, które jest pod wpływem
wrogich jej ludzi. Te kilka dni na jachcie to przepiękna opowieść o budowaniu
relacji, trudnych decyzjach i tragedii rozstania – została jednak namalowana jak
obraz, w sposób zapierający dech w piersiach i pozwala nam bez tłumaczeń poczuć
emocje kobiety i dziecka.
Odrodzenie
(Ai No Yokan) – Masahiro Kobayashi, 2007
To
chyba najtrudniejszy film z całego zestawienia, jeśli nie najtrudniejszy jaki w
życiu widziałam. W tym filmie nic się nie dzieje, jednak jeśli otworzy się
serce i wyłączy umysł, można zostać przepełnionym ogromem obezwładniających uczuć.
Ja przyznaję, że rzucił mnie na kolana.
Starszy
mężczyzna traci córkę. Zabiła ją koleżanka ze szkoły. Mężczyzna wyprowadza się,
zamieszkuje samotnie w mieszkaniu pracowniczym przy hucie, w której pracuje
codziennie. Zjada ryż z jajkiem. Zanosi pranie do pralni. W przeraźliwie głośnej hucie na maskę sypią mu
się iskry. Wraca do domu. W kantynie dla pracowników je ryż z jajkiem. Robi
zakupy. Ogłuszający hałas i iskry w hucie. Sen. Ryż z jajkiem. Pranie. Huta. Sen. Ryż z jajkiem.
Zakupy. Huta. Sen. Pewnego
dnia zauważa, że kobieta pracująca w kuchni w jego hotelu, to matka morderczyni
jego córki. Patrzą na siebie na ulicy. Ona zostawia mu pakunek z zakupami pod
drzwiami. Huta. Sen. Ryż.
Huta. Sen. Ryż.
W
czasie seansu jakiś oburzony mężczyzna wstał i, wychodząc z sali kinowej ,zawołał „Ludzie, nie dajcie się robić w pajaca!”. Niektórzy nie wytrzymywali,
innym było głupio. Ja mogę policzyć na palcach jednej ręki przypadki kiedy tak
bardzo płakałam po filmie.
Ostatnie życie we wszechświecie (The
Last Life in the Universe) – Pen-Ek Ratanaruang, 2003
W
tym filmie słowa padają, ale są tak naprawdę nieistotne, wszystko rozgrywa się
między bohaterami jakoś tak samoistnie. Żeby za dużo nie zdradzać, Kenji
naraził się yakuzie. Poza tym pracuje w bibliotece i ma obsesję na punkcie
porządku i myśli samobójcze. Ciągłe. Nieprzerwane. To, jak często i z jakim
niezachwianym spokojem próbuje się zabić, w pewnym momencie wydaje się
komiczne. W czasie jednej z prób samobójczych poznaje Noi, której młodsza
siostra ginie w wypadku samochodowym. Losy Kenji’ego i Noi splatają się w
intrygujący sposób, a mężczyzna okazuje się skrywać w sobie znacznie więcej, niż
można by się spodziewać. Najbardziej w filmie podoba mi się poruszający realizm
magiczny, taka odrobina czaru i niezwykłości, która pojawia się często w
kiełkujących związkach między ludźmi – a w tym filmie została czarująco
zobrazowana.
W
ogóle reżyser tego filmu – Pen-Ek Ratanaruang – to niezwykle czarujący
człowiek, który po prostu czuje magię związku, relacji międzyludzkich i skomplikowanych
uczuć, jakie w sobie skrywamy. Nigdy nie zapomnę tego jak opowiadał o swoim
innym filmie, „Nimfa” i wieloznacznym angielskim tytule, który wymyślił. Ten
człowiek rozumie niuanse i subtelności i nie musi prowadzić widzów za rękę, aby
zrozumieli jego przekaz. Niczego nie określa niepotrzebnie, niczego nie
odpowiada. Takie filmy lubię.
A wy? Lubicie filmy, w których pada mało słów, a akcja zwykle toczy się powoli? Macie jakieś swoje typy?
A wy? Lubicie filmy, w których pada mało słów, a akcja zwykle toczy się powoli? Macie jakieś swoje typy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz