Mówi się, że „The Night Manager” to taka wprawka Toma Hiddlestona przed wcieleniem się w rolę kolejnego Bonda. I coś w tym jest – Hiddleston jest charyzmatyczny, uroczy, dobrze wygląda w garniturze i ma śliczny akcent. Czego chcieć więcej? „The Night Manager” pokazuje, że można chcieć dużo więcej, bo aktor jest w stanie stworzyć nie tylko dobrze wyglądającą, ale też niejednoznaczną, intrygującą i bardzo ludzką postać, a to więcej niż niektórym wystarcza do szczęścia. Wróćmy jednak do serialu. Jest to produkcja sześcioodcinkowa, zainspirowana powieścią, opowiada więc zamkniętą historię – historię człowieka, który w akcie zemsty decyduję się na misję szpiegowania wpływowego handlarza bronią (Hugh Laurie), milionera udającego handlarza sprzętem rolniczym, a po drodze oczywiście wszystko się komplikuje.
Forma
miniserialu moim zdaniem jak najbardziej zdała egzamin – akcja nie jest ani
przesadnie rozwleczona (jak to ma miejsce choćby w tych wszystkich filmach, w
których ostatnia część od czasów ostatniego Pottera musi być podzielona na dwa;
że o „Hobbicie nie wspomnę”). Sama fabuła z powodzeniem zmieściłaby się nawet w
trzech odcinkach, ale dzięki podwojeniu tej liczby znalazło się miejsce na
wyraźne zarysowanie postaci i tła historii, rozpieszczenie widzów przepięknymi
kadrami, a także poprowadzenie intrygi w sposób nieśpieszny i wyważony, co moim
zdaniem pozytywnie wyróżnia tę produkcję na tle thrillerów, w których wszystko
dzieje się na raz. O ile zwykle w tego typu filmach najbardziej interesuje nas
akcja, o tyle w „The Night Managerze” dostajemy podobną dawkę dreszczyku
emocji, a jednocześnie czas, by to wszystko przetrawić i przyjrzeć się
prawdziwym zamiarom i intencjom bohaterów. Rozpracowywanie ich psychiki
sprawiło mi tyle samo przyjemności, co samo spekulowanie na temat tego jak
dalej potoczy się akcja.
Przyznam
od razu, że pierwszy odcinek mnie nie zachwycił. Pod koniec poczułam iskierkę
nadziei, że jeszcze się poprawi, że to dopiero początek, jednak gdyby nie dobra
wola być może mniej chętnie zdecydowałabym się na danie serialowi drugiej
szansy. Cieszę się jednak, że to zrobiłam, ponieważ już po drugim odcinku
werdykt był jasny: serial jest świetny. Przy trzecim był już cudowny. Co jednak
nie spodobało mi się za pierwszym razem? Otóż wątek, który stanowi siłę
napędową i główną motywację do działania Jonathana Pine’a, głównego bohatera.
Pine jest nocnym recepcjonistą w ekskluzywnym hotelu w Kairze, a jednocześnie
byłym żołnierzem i generalnie człowiekiem nieustraszonym. Poznaje atrakcyjną
kobietę, Sophie Alekan, która powierza mu tajne dokumenty, które świadczą na
niekorzyść Richarda Ropera, który na szeroką skalę, pod przykrywką, handluje
bronią. Pine, patriota, wysyła kopie dokumentów do Anglii, a wyciek sprowadza
na kobietę wielkie niebezpieczeństwo. I choć Pine próbuje pomóc, daje się jej
wciągnąć w krótki romans i ogólnie robi wszystko, co w jego mocy by pomóc damie
w opresji, sytuacja kończy się tragedią i zostawia bohatera z krwawiącą raną w
sercu. Nieco zbyt krwawiącą, jak na mój gust – w końcu romans trwał bardzo
krótko, a między bohaterami nie dostrzegłam ani śladu chemii – a pamiętajmy, że
Tom Hiddleston to chodzący erotyzm i chemię wyczułabym nawet między nim a
książką telefoniczną. Wychodzi więc na to, że musiałam w motywacje bohatera
wierzyć na słowo, a dopiero kolejne odcinki zarysowały mi Pine’a jako kobieciarza,
który jest bardzo wrażliwy na wdzięki płci pięknej i chyba faktycznie ma jakiś
kompleks bohatera. Szczególnie widać to było po tym jak wplątywał się w relację
z Jeb, piękną kobietą Ropera, co przecież stanowiło ogromne ryzyko, a jednak go
nie powstrzymało.
Bohaterem
Pine jest bardzo niejednoznacznym. Działa dla większej idei, ale jednocześnie z
prywatnych pobudek, przy czym właściwie nigdy nie mamy stuprocentowej pewności
po czyjej jest akurat stronie, jakie ma plany i co naprawdę czuje. Kiedy agentka
Angela Burr, która decyduje się zrobić z niego swoją wtykę u Ropera, ma
wątpliwości czy Pine nadal dla niej pracuje, równie dobrze wątpliwości te mogą
dzielić widzowie, mimo że wiedzą więcej od niej. Do końca jednak nie ma
stuprocentowej pewności czy Pine pracuje dla angielskiego wywiadu, czy działa
na dwa fronty, a może robi to, co w danej chwili najlepsze dla niego samego?
Pod koniec serii twierdzi, że jest pusty w środku i nie ma nic do stracenia –
trudno mu jednak do końca uwierzyć. W końcu silnie przeżył (a przynajmniej tak
widzom wmawiali w pierwszym odcinku – ja jestem sceptyczna) śmierć Sophie, szybko
zaczął angażować się emocjonalnie w romans z Jeb, na pewno więc zarówno do
stracenia jak i do zyskania miał całkiem sporo. Po obejrzeniu serialu zdajemy
sobie jednak sprawę z tego, że chociaż kibicowaliśmy mu przez cześć odcinków,
to nie mamy pojęcia kim jest. Gdzie nabył wszystkie umiejętności, do czego je
wcześniej stosował (może bez skrupułów zabić, więc może można go wziąć za
Ropera na mniejszą skalę) i czy obywatelski obowiązek to wiarygodna motywacja
dla jego działań? Jeśli nie, to czy zemsta nią jest?
Motywacje
zarówno Ropera jak i Angeli Burr są z kolei zupełnie jasne. Roper to pewny
siebie przedsiębiorca, może nie tyle uroczy i czarujący (jak Pine), a raczej
charyzmatyczny, potrafi jednym słowem czy spojrzeniem pokazać ogrom swojej
potęgi, a jego przenikliwość mogłaby stanąć w szranki z maszyną rentgenowską. Hugh
Laurie stworzył tu bezwzględną postać, która w jednej chwili rozmawia z
ukochanym synkiem, by w następnej bez mrugnięcia okiem brutalnie zgładzić
kogoś, kto mu podpadł. Nie wspominając już o tym całym biznesie z bronią mniej
lub bardziej masowego rażenia. O ile jednak, tak jak w przypadku wspaniałego
Toma Hiddlestona, do gry aktorskiej nie mam najmniejszych zastrzeżeń, a postać
wykreowana jest w naprawdę ciekawy sposób, z panem Roperem też mam pewien
problem. Jak to możliwe, że tak długo nie przejrzał Pine’a? To na nowego
powinny paść pierwsze podejrzenia, to jemu powinien zostać doczepiony ogon,
skoro już został mianowany na najbliższego współpracownika Ropera i tak wiele
od niego zależało. Nie układał mi się też sam fakt tego, że Pine został na
wstępie obdarzony takim zaufaniem, a skoro od początku było wiadomo, że były
recepcjonista jest niezłym spryciarzem, to należało mieć się na baczności. Czy
zawiodła zbytnia pewność siebie Ropera, czy tak bardzo ujął go fakt, że Pine
najpierw uratował życie, a potem zaczął świetnie się dogadywać z synkiem
Ropera, a może jednak zabrakło kilku minut czasu antenowego na to, by przedstawić
więcej wiarygodnych powodów?
Angela
Burr, natomiast, jest moją absolutną faworytką i nie mam do niej najmniejszych zastrzeżeń.
Zrobienie z agenta nadzorującego tajne operacje ciężarnej kobiety było moim
zdaniem wspaniałym posunięciem. Bohaterka zyskała na realizmie dzięki temu, że
nie była kolejnym poważnym facetem za biurkiem, a kobietą z misją, osobą
głęboko i emocjonalnie zaangażowaną w sprawę. To ze względu na nią kibicowałam
Pine’owi, bo on był ostatnią szansą Angeli na ukaranie Ropera za handlowanie
bronią, której użycie powoduje tragiczne skutki – jak masowa śmierć dzieci,
którą Burr widziała na własne oczy i od tej pory nie może wyrzucić tego obrazu
z głowy. To, że sama ma być matką, dodatkowo uwiarygadnia jej motywację, która
poruszyła mnie o wiele bardziej niż jakakolwiek motywacja Pine’a. To Burr była
głową operacji, ona zajmowała się trudną i żmudną papierkową robotą, w szarym i
nudnym biurze w Londynie. Ale to dzięki niej mogło w ogóle dojść do
jakichkolwiek prób zdemaskowania Ropera. Nie zrozumiałam wszystkich rozmów,
które odbywały się w londyńskich biurach – padało wiele nazwisk i zagmatwanych
sytuacji, jednak te sceny, a także fragmenty pokazujące ile to wszystko Angelę
kosztuje, umieszczały całą intrygę w szerszej perspektywie, pokazując przy tym,
że tajne operacje to nie tylko pluskwy, pościgi i wybuchy, oglądane z dala
przez profesjonalną ekipę w nowoczesnym gabinecie. To też ludzie, których bez
większego zainteresowania minęlibyśmy w lokalnym warzywniaku, którzy mają
prywatne życie i czasem muszą działać na żywioł, idąc za głosem serca czy
podszeptem intuicji. Ludzie, którzy też muszą się użerać z urzędnikami, też nie
są pewni wyników swoich działań i muszą zaryzykować. I choć na szali jest
wiele, to nie muszą być takimi imponującymi jednostkami jak Pine czy Roper, by
udźwignąć sprawę.
Skoro
o kobietach mowa, to wspomnę o Jed, z którą związana jest na swój sposób
zabawna refleksja. Ta posągowa piękność, która co chwilę zachwycała kolejnym przepięknym
strojem i idealną sylwetką, w pierwszej chwili wpadła w moim odczuciu do
przegródki „przeseksualizowany obiekt męskich fantazji”, co w dużej mierze było
spowodowane moją frustracją postacią Sophii (przesadnie uwodzicielska kobieta,
mało wiarygodna jako dama w opresji, w której każdy zakochuje się na zawołanie).
Kiedy więc Jed w pierwszym odcinku zrzuciła przy licznym towarzystwie ubrania,
a potem w wannie ponętnie wymachiwała nogą w stronę Pine’a, z góry się
najeżyłam, obawiając kolejnej przerysowanej postaci. Na szczęście jednak w
drugim odcinku twórcy postanowili pokazać ludzką twarz Jed (przyznaję, że byłam
w szoku jak gwałtownie i nagle ją polubiłam – drugi odcinek ogólnie był zwrotem
o 180 stopni i nagle serial spodobał mi się dziesięć razy bardziej). Kiedy
jednak Jed zyskała moją sympatię zaraz wróciła początkowa frustracja, bowiem
okazało się, że nie jest przesadnie rozgarnięta (pod nosem Ropera rzucając
powłóczyste spojrzenia Pine’owi) a do tego zarażając tym brakiem rozgarnięcia
Pine’a (który pod nosem Ropera rzucał powłóczyste spojrzenia Jed). Nie wiem
jakim cudem udało im się z tym ujść na sucho tak długo, ani też dlaczego Corky
lub Frisky – przyboczni Ropera – nie donieśli nic na ten temat. Wydaje się
dziwne, że coś takiego umknęło uwadze tak uważnego przecież Ropera.
Swoją
drogą Corky, a Frisky trochę mniej, to też ciekawe postacie. U obu zachwyciło
mnie to jak ich przezwiska idealnie oddają ich charaktery. Corky, zaufany
człowiek Ropera, w pełni korzysta z życia, nie odmawiając sobie miłego
towarzystwa i alkoholu, jest wszędzie obecny na chwilę nie da o sobie
zapomnieć. Frisky jest z kolei tak „rozbrykany”, że świetnie wychodzi mu
torturowanie kobiet na zlecenie. Jestem zadowolona z tych dwóch postaci, bo
miały w sobie nieco więcej charakteru niż zwykle mają tacy towarzysze czarnego
charakteru. Ale i czarny charakter był znacznie ciekawszy niż zwykle.
Muszę
podkreślić, że mimo pewnych wątpliwości czy drobnych niedociągnięć, serial
uważam za znakomity. Był nie tylko okazją dla Hiddlestone’a by zaprezentować
się w nowym świetle (nadal gryzie mnie oglądanie go w roli mordercy, ale aktor
powoli przełamuje ciążącą na nim klątwę „tego uroczego młodego człowieka”), ale
po prostu wspaniałą rozrywką. Poczynając od drugiego odcinka na każdy kolejny
czekałam z ogromną niecierpliwością, czując gdzieś w środku dreszczyk
podniecenia. I nawet nie tyle interesowało mnie co dalej – serial nie jest
usiany wrednymi cliffhangerami – ale po prostu byłam spragniona tej atmosfery,
powolnego szkicowania relacji, przepięknych widoków, pracy kamery. Oczywiście
nadal byłam zachwycona Hiddlestonem i Lauriem, ale bardzo szybko złapałam się
na tym, że serialu nie oglądam już dla aktorów, a dla postaci, dla zadziwiająco
niespiesznej akcji (i dla Angeli Burr). Co ciekawe, o ile pierwszy odcinek
jeszcze nie wciągnął mnie w akcję, to kolejne wydały mi się dość równe. Nie
doznałam nagłego poczucia przyspieszenia pod koniec serialu, kiedy trzeba było
domknąć wątki i nie miałam takiego uczucia, jakie często towarzyszy mi przy
tego typu produkcjach (kiedy to patrzę na zegarek i zastanawiam się jakim cudem
twórcy serialu upchnęli wszystkie zakończenia w tych kilku czy kilkunastu
minutach, które zostały do końca). Wrażenia – jak najbardziej pozytywne.
Spodobała
mi się idea (mini)serialu sześcioodcinkowego. Trzy to często mało, przy
dwunastu z kolei zwykle pojawia się zbyt wiele wątków-dygresji, które nie
wnoszą nic istotnego i nie zostają właściwie domknięte. „The Night Manager”
opowiedział historię sensacyjną, ale w stylu bardziej przypominającym
obyczajówkę, w której wiele się dzieje. Dobrze, że postacie zostały zarysowane
porządnie, ale ich tajemnic nie obnażono całkowicie, zostawiając wiele
wyobraźni. Dzięki temu serial usatysfakcjonował mnie i zaspokoił, ale nie
zostawił z uczuciem przesytu. Czyli osiągnął dokładnie to, czego oczekuję od
intrygującego filmu.
Świetny serial! Tak nie mogłam się od niego oderwać, że oglądałam na iPadzie w pociągu jeden odcinek (przy okazji pozdrowienia dla pana, który przez ramię oglądał ze mną w zatłoczonym przedziale). Olivia Colman jest moją faworytką, jeśli chodzi o stworzenie postaci. Do specjalnie dla niej scenarzyści z roli męskiej, stworzyli żeńską i uwzględnili jej zaawansowaną ciążę. Dla niej (no i Davida Tennanta) nie mogę doczekać się trzeciego sezonu Broadchurch.
OdpowiedzUsuńMiło się spotkać z takim entuzjazmem :) Też jestem fanką Olivii!
Usuń