Giorgos Lanthimos to reżyser
bardzo specyficzny. Wygląda zupełnie niepozornie, ale jego filmy zaskakują,
poruszają niewygodne, trudne i skomplikowane tematy, umieszczając je w nowych
kontekstach i każąc nam spojrzeć na nie z innej perspektywy. Jego filmografia
jest trochę nierówna: „Kieł” robi ogromne wrażenie, szczególnie na osobie,
która pierwszy raz spotyka się z Lanthimosem, i w szokujący sposób opowiada o
nieograniczonej kontroli jaką można mieć nad drugim człowiekiem (szczególnie
jak się go od urodzenia samemu kształtuje), nawet gdy ten nie zdaje sobie z
tego sprawy. W „Alpach” z kolei, choć z zamysłu są równie ciekawe, reżyser moim
zdaniem trochę się zgubił, skupiając się na zbyt wielu wątkach, co ostatecznie
sprawiło, że film stał się niestrawny. „Homara” można wsadzić gdzieś pomiędzy,
choć na pewno bliżej mu do udanego „Kła”.
„Homar” opowiada o świecie, w
którym wszystko co unikalne lub nieuchwytne wymierzone jest pod linijkę. Główny
bohater, David, po śmierci żony trafia – pod przymusem – do specjalnego hotelu
dla osamotnionych jak on ludzi, w którym ma odnaleźć nową partnerkę. Brzmi
przyjemnie, w końcu ludzie zwykle łakną towarzystwa, a takie okoliczności
sprzyjają odnalezieniu drugiej połówki – coś jak szybkie randki, tylko nie na
szybko i dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przyjemnie jednak nie jest, bo tu
pojawia się pewien haczyk: na
odnalezienie partnera dostaje się czterdzieści pięć dni, po których (w
przypadku niepowodzenia) jest się operacyjnie przemienianym w zwierzę.
Zwierząt jest dużo, szczególnie psów. Brat Davida jest border collie. Bardzo
miłym, swoją drogą. Bo, niestety, jemu się nie udało kiedy sam trafił do
hotelu. Czujecie już tę grozę wymieszaną z groteską?
To uczucie ciągłego napięcia –
wszystko bowiem jest śmiertelnie poważne, bezuczuciowe i wyważone – połączonego
z wiedzą, że tak obiektywnie rzecz ujmując, to naprawdę absurd goni absurd,
towarzyszy nam właściwie przez cały film. Czujemy, że to wszystko jest
niedorzeczne, ale nie wolno nam się śmiać. Kiedy David wypełnia ankietę w
recepcji musi się zdecydować – czy jest homo- czy heteroseksualny. Gdy odbiera
buty z przydziału – kolejna decyzja, tym razem czy rozmiar buta to 44 czy 45,
połówek bowiem nie ma, nie ma nic
pomiędzy. Każdy mieszkaniec hotelu dostaje ten sam zestaw ubrań, które nie
wyglądają jak mundurki, ale przez brak dowolności właśnie nimi się stają.
Ludzie są dyscyplinowani gorzej niż dzieci (za masturbację przypala się delikwentowi
rękę w tosterze), panuje powszechne donosicielstwo, a w czasie wieczorków
zapoznawczych (sama atmosfera hotelu przypomina wczasowy pensjonat z dansingami
z lat siedemdziesiątych, choć pod względem architektonicznym króluje
nowoczesność) korzyści z życia z partnerem przestawiane są przez personel
hotelowy w taki sposób, że czujemy się
trochę jakbyśmy byli indoktrynowani przez samego Wielkiego Brata – ma to
tyle samo sensu, a tak samo trzeba się z tym zgadzać. Najbardziej bezsensowne
jest jednak to, na jakiej zasadzie ludzie dobierają się w pary. Miłość,
zauroczenie, chemia? Phi, cóż to za wymysły. Są przecież znacznie lepsze
metody. O, na przykład tych dwoje ma odstające uszy, na pewno świetnie się
dogadają. O, a tamci co roku mają katar sienny, jeśli to nie jest braterstwo
dusz, to ja nie wiem co nim jest. Jak już się dogadali, to nie muszą się dłużej
bać, że zaraz zostaną przemienieni w zwierzę, nie muszą też polować na „tych
pojedynczych” w nadziei, że w nagrodę
wydłuży im się czas na odnalezienie pary. To niesamowite wypaczenie uproszczonego sposobu, w jaki czasem postrzega się związki: ma być idealnie, zgodnie i płasko, na jasnych zasadach. Niektórzy lokatorzy hotelu nie wytrzymują napięcia,
nie mają z innymi nic wspólnego, więc salwują się ucieczką do grup ludzi,
którzy żyją w pojedynkę. Czy jednak u nich jest lepiej? Czy może wpada się z
deszczu pod rynnę?
W obsadzie, jak zresztą w całej
produkcji, panuje istne multikulti.
Reżyser jest Grekiem, aktorzy z Wielkiej Brytanii, Ameryki, Francji, Grecji.
Rolę Davida odgrywa Colin Farrell, człowiek właściwie nie do poznania. W filmie
nie jest odpychający, ale z wystającym brzuszkiem i zupełnie nieatrakcyjnym wąsem
nie jest to już zdecydowanie „nasz” Colin. I bardzo dobrze, widać bowiem
wyraźnie, że aktor potrafi grać nie tylko wyglądem i, choć w filmie wszyscy są
przerażająco beznamiętni, dobrze mu to wychodzi. Stworzył wiarygodną postać w
tym trudnym do uwierzenia świecie i z zaciekawieniem obserwowałam jego
poczynania. Przyznaję, że jestem pod wrażeniem tego jak dobrze
wpasował się w atmosferę filmu, umiejąc zachować się w sposób irracjonalny tak,
by wydawało się to najbardziej oczywistym posunięciem. Farrellowi towarzyszą
bracia w niedoli: John C. Reilly oraz Ben Whishaw – obaj, a szczególnie
Whishaw, równie dobrze odgrywają swoje role: Reilly nieatrakcyjnego mężczyzny, który nie umie się kontrolować, a
Whishaw poważnego młodego człowieka, który jest gotów na wszystko aby spełnić
oczekiwania i wyrwać się z hotelu. Mnie szczególnie przypadła do gustu Jessica
Barden, znana z „Tamary i mężczyzn” nastolatka, której w „Homarze” przypada
bardzo ciekawa rola osoby tyleż delikatnej, co i całkowicie nieczułej, czyli
świetnie wpasowanej w te kuriozalne realia. Oczywiście nie mogę pominąć dwóch
głównych ról kobiecych (choć tak naprawdę wszystkie aktorki zasługują na jakieś
wyróżnienie) czyli Rachel Weisz (która wpada w oko Davidowi, bo – wybaczcie żart
– też jest krótkowidzem) i Léi Seydoux (bezwzględna przywódczyni samotnych),
która cudownie zabija wzrokiem i odgrywa uczucie skrępowania widokiem całującej
się pary.
Film stawia ciekawe pytania. Czym
jest miłość, do czego jest nam potrzebne towarzystwo (i jakiego rodzaju –
paradoksalnie w filmie najbardziej wartościowe relacje tworzą się wśród przyjaciół, a nie
par romantycznych) i jak daleko możemy się posunąć żeby osiągnąć nasze cele? To
znamienne, że próbując przeżyć i uniknąć
przemienienia w zwierzę dopuszczamy do głosu właśnie najbardziej zwierzęce
instynkty, a to co nami w życiu kieruje wcale nie jest takie ludzkie i
podniosłe, jak mogłoby się wydawać. Coś tak pięknego jak miłość sprowadzone
jest do czystej matematyki – dwa jest lepsze niż jeden, wszędzie wstawiany jest
znak równości i nie ma miejsca na niedopowiedzenia i niejasności. Nawet akt
seksualny nie jest już czymś intymnym i prywatnym – w hotelu podlega ścisłej
kontroli, jest nawet do tego specjalna obsługa zajmująca się sprawdzaniem
sprawności poszczególnych osób. Poza hotelem i „normalnym” społeczeństwem nie jest wcale lepiej – u rebeliantów z kolei wszelkich uczuć
należy się pozbyć, nie jest dozwolony nawet najmniejszy flirt. W tym świecie
nie ma miejsca na porywy serca i spontaniczność, wszystko jest zimne i
skalkulowane, a nawet gdy kiełkują prawdziwe uczucia są one nadal wypaczone przez
przedziwny i wszechobecny (na kształt totalitarnego) system. W pewien sposób
oglądanie „Homara” zrobiło na mnie podobne wrażenie co serial „Black Mirror”,
który podobnie przenosi znane problemy w nieznany kontekst, zabiera nam poczucie
bezpieczeństwa i każde patrzeć bezradnie jak ludzie radzą sobie ze swoim
człowieczeństwem w świecie, gdzie owo człowieczeństwo traci rację bytu.
Polecam zmierzenie się z tym
filmem niezależnie od tego, czy znacie reżysera, czy nie. Dla fanów na pewno
ciekawe będzie zobaczenie w którą stronę Lanthimos zmierza, a sam fakt, że film
jest anglojęzyczny stanowi sporą odmianę i jest moim zdaniem dobrym krokiem ku wzbudzeniu zainteresowania szerszej publiczności.
Film na pewno nie wciąga tak bardzo jak „Kieł”, szczególnie od połowy, gdzie
akcja zmienia miejsce i przyjmuje wolniejsze tempo, ale dla debiutantów też może
być niezłym kąskiem, choć jest trudny w odbiorze i specyficzny. Podejrzewam, że „Homar” to jeden z tych filmów, których
odbiór jest bardzo osobisty i zależny od osoby. Dla mnie jego groteskowość była
dość przerażająca, przez co nawet gdy chciało mi się śmiać z niedowierzania,
trwałam jednak w stuporze czekając tylko na kolejne dziwy opowiadane
beznamiętnym tonem. Inni, może mniej wrażliwi, uważają pierwszą część za
komiczną, a drugą za trochę nudną – dla mnie to zbyt uproszczone myślenie (choć
nie doszukiwałabym się też zbyt wyraźnych nawiązań do Buñuela i „Psa andaluzyjskiego”,
które najwyraźniej odkryło bardzo wielu zagranicznych krytyków na raz – to z
kolei lekka nadinterpretacja). Przekonajcie się jednak sami, bo myślę, że warto
– nawet jeśli nie dla samego filmu to dla przemyśleń, jakie nadejdą po jego
obejrzeniu.
Już zdjęcia wskazują, że film jest specyficzny, niekoniecznie łatwy w odbiorze. Jak będę miała okazję, z chęcią obejrzę. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńBardzo zachęcam, także do obejrzenia "Kła", jeśli jeszcze nie widziałaś :)
Usuń