Dziś recenzja nietypowa, bo
napiszę o książce w odniesieniu do jej filmowej adaptacji, czy raczej
potencjalnych problemów z adaptacją, które dostrzegłam już w trakcie lektury,
jeszcze nie obejrzawszy filmu (polska premiera ósmego kwietnia). „High-Rise”
Ballarda to jedna z książek z kilometrowej się listy „do przeczytania”, którą
ułożyłam w trakcie studiów. Miałam szczęście do wykładowców bardzo
entuzjastycznie nastawionych do swojej pracy, którzy nawet nie musieli się
specjalnie wysilać żeby przekonać mnie do danej nadprogramowej lektury –
wystarczało kilka zdań opisu i ten błysk w oku. Zdarzały się jednak
rekomendacje szczególne, którym towarzyszyło podskakiwanie w ekscytacji albo
małe pantomimy, na przykład „jestem Jamesem Bondem i zaraz zacznę strzelać”.
„High-Rise” został mi zarekomendowany właśnie w taki, zapadający w pamięć,
sposób, przez co uplasował się na szczycie mojej listy, choć nie było łatwo tę
książkę odnaleźć i dopiero zbliżająca się ekranizacja mi to ułatwiła.
Przeczytałam więc, jestem gotowa na film i można by powiedzieć, że wszystko w
porządku, ale już mam podejrzenia, że nie będzie tak do końca, bo obejrzę film
jedynie luźno inspirowany książką, a to duże marnotrawstwo. Oto dowody:
1. Ta powieść nie ma duszy –
czy film umie to odzwierciedlić?
Nie w negatywnym sensie. Ballard
w dzieciństwie mieszkał w Szanghaju, narażony na niebezpieczeństwa wojny
chińsko-japońskiej w 1937 roku. W młodym wieku, po ataku na Pearl Harbor,
spędził aż trzy lata w obozie dla internowanych, gdzie napatrzył się na przemoc
i częste brutalne pobicia, a jednocześnie jak mógł korzystał z beztroski
związanej z bycia dzieckiem. Jak sam mówił, te wydarzenia odbiły się na jego
psychice i sposobie myślenia i to bardzo widać w jego twórczości. W czasie wojny, w ekstremalnych warunkach,
bardzo często zanikają ludzkie odruchy. Ludzie czasem działają automatycznie,
dopuszczają do głosu prymitywne instynkty i dbają o zaspokajanie najbardziej
podstawowych potrzeb fizjologicznych, jednocześnie wyłączając w głowie
pstryczek odpowiadający za instynkt przetrwania – inaczej strach o własne życie
sparaliżowałby ich. Wkrada się chaos i nic nie jest pewne. Ten mechanizm
zaobserwował Ballard i wyraźnie go to zafascynowało. Pisarz interesował się
psychiatrią i psychoanalizą, a kiedy ostatecznie zajął się tworzeniem fikcji
literackiej te zainteresowania nadal mu towarzyszyły.
„High-Rise” jest trudną książką.
Napisaną niezbyt przystępnym językiem, z beznamiętnymi postaciami. Jest w niej
dużo relacji międzyludzkich i dużo erotyki, ale nie ma w ogóle uczuć. Wszystko
dzieje się jakoś „poza”, tak jak nie zależy od naszej decyzji to, że oddychamy,
czy umieramy ze starości – tak po prostu jest, taka kolej rzeczy. W wieżowcu
właśnie pojawia się taki bliżej niezidentyfikowany impuls, coś zaczyna się
dziać – wszystkim jest za dobrze, mają zaspokajane wszelkie potrzeby i nawet
nie muszą wychodzić poza teren budynku, bo mieści się w nim wszystko od
supermarketu, przez basen, aż po szkołę. Tego dobrego gromadzi się już za wiele
i kiedy jest za dobrze w końcu muszą zacząć tworzyć się jakieś napięcia – i tak
od drobnej szczeliny dochodzimy do całkowitej przepaści, nad którą stają
bohaterowie i z rozmysłem w nią skaczą. Od drobiazgu do katastrofy – ład i
porządek znikają z rzeczywistości w wieżowcu i bohaterowie zaczynają ulegać tym
samym mechanizmom, którym ulegają żołnierze na wojnie. Życie i wyższe wartości
tracą na znaczeniu, najważniejsze jest osiągnięcie celu. Jednym z nich, dla
trójki głównych bohaterów, jest zdobycie pozycji samca alfa oraz panowania nad
najwyższym piętrem budynku – niezależnie od poniesionych kosztów. Czemu to
wszystko służy? Ależ absolutnie niczemu, to czysta fizjologia i podskórny
instynkt, któremu mieszkańcy wieżowca się poddają. Z czasem zaczynają coraz
bardziej przypominać zwierzęta – w najlepszym razie – częściej bezduszne
manekiny. Nikt nie wzbudza sympatii; z przerażeniem i niesmakiem oglądamy tę
degenerację, zafascynowani jedynie tym jak daleko można się posunąć i popaść w
zupełną abnegację.
Jaki problem widzę z ekranizacją?
Oglądam zwiastun i widzę zwykły film. Prześliczny wizualnie, spektakularny
wręcz, ale bez tego strasznego zaduchu, który towarzyszył mi podczas lektury.
Gdyby Giorgos Lanthimos, reżyser filmu z mojej poprzedniej recenzji (KLIK) zabrał
się za tę adaptację to może, może wyszłoby z tego coś zbliżonego do oryginału;
coś, na co patrzy się z uczuciem niewygody i przestrachem. Ale nie, ta książka
po prostu nie jest za bardzo filmowa, należałoby stworzyć atmosferę napięcia
bez słów – poruszającym obrazem rozkładu i zgnilizny (w przenośni i dosłownie),
a tymczasem dostaniemy pięknego Toma Hiddlestona trochę popaćkanego farbą, ale
w dobrej formie i o zdrowej cerze. Film i książka to będą dwa zupełnie osobne
dzieła.
2. Tom Hiddleston is the bad guy. Or is he?
To już nie jest zarzut ani wobec
książki ani filmu, a bardziej coś, czego się nie spodziewałam, nie umiem sobie
wyobrazić i jestem tego bardzo ciekawa. Mianowicie czy Tom Hiddleston może
zagrać postać, której nie lubimy i jej nie kibicujemy? To tak czarujący,
sympatyczny i charyzmatyczny aktor, że (z całym zaufaniem do jego talentu aktorskiego)
nie umiem sobie wyobrazić jak mam oglądać go na ekranie i nie darzyć żadnym
afektem, patrzeć chłodno jak wykorzystuje i krzywdzi ludzi dookoła siebie, o
sobie samym nie wspominając. Odpowiedź jest pewnie prosta – film to wszystko
ugładzi i dostaniemy zupełnie inną postać, do której będzie można się
przywiązać. Trochę się cieszę, a trochę jest mi przykro, bo chciałabym zobaczyć
tego aktora w nowej odsłonie, a na razie – skubaniec – zawsze dawał się lubić.
Ciekawa jestem (a na to wskazuje i zwiastun i plakaty) czy Hiddleston jako
Robert Laing będzie grał główną rolę. W książce jest trzech równorzędnych
bohaterów (to ciekawe, że bohaterki – choć równie silne, sprytne i gotowe na
wszystko jak mężczyźni – są zepchnięte na drugi plan), ale zarówno Jeremy’ego
Ironsa (który gra architekta Wieżowca, Anthony’ego Royala) jak i Luke’a Evansa
(szalony dokumentalista Richard Wilder) trudno się w zwiastunie dopatrzeć.
3. Zimno, zimno
Ballard pisał bardzo oszczędnym
stylem. Narracja jest chłodna, język wyrazisty, ale przy tym oszczędny w
przybliżaniu emocji. Nie wchodzimy w umysły bohaterów, nie wiemy do końca co
nimi kieruje, a jedynie przyglądamy się im z rezerwą. To ciekawy zabieg, który
w efekcie sprawia, że przygoda z powieścią przypomina wycieczkę po muzeum –
możemy obejrzeć sobie eksponaty, ale nie dowiemy się o nich więcej niż powie
nam ich wygląd i tabliczka z rzeczowym opisem. Czy w filmie dostaniemy podobną
oszczędność? Prawdopodobnie nie – co nie musi być wadą – ponieważ już w
zwiastunie wita nas narracja prowadzona przez głównego bohatera, Roberta
Lainga. Laing rozmyśla, dzieli się refleksjami, wciąga w swój świat i oprowadza
nas po nim z własnej perspektywy. Efekt zupełnie odwrotny do tego z powieści.
4. Książka z ratingiem od 18
lat, a film dla kogo?
Czytałam dużo dziwnych książek,
których fabułę było aż przykro sobie wyobrażać. „Fabryka os” Banksa, „Opowieść
podręcznej” Margaret Atwood, czy „Zombie” Joyce Carol Oates – wszystkie
powodowały, że włos się jeżył na głowie kiedy przychodziło do wyobrażenia sobie
tych psychopatyczno-erotycznych światów, a „High-Rise” z całym przekonaniem
dopisuję właśnie do tej grupy powieści – których wizualizację w głowie można
jakoś przetrawić, ale zobaczenie tego na żywo (a pośrednio i zobaczenie na
ekranie) to dla niejednego mogłoby być za wiele. Dlatego takie powieści rzadko
są ekranizowane, a jeśli są to w ugładzonej formie. Filmy nie bojące się
prawdziwej brutalności i nie uciekające się do takich zabiegów jak zaciemnianie
ekranu w stosownym momencie czy najazd na jakiś niepozorny szczegół, by
oszczędzić widzowi dosadnych scen, to produkcje niszowe i nie cieszące się
popularnością – taki na przykład „Header” Flancrastina, opowiadający o bardzo
perwersyjnych gwałcicielach, w czasie projekcji wykurzył z sali połowę widowni,
bo nie dawało się na to patrzeć. „High-Rise” mógłby tak samo kontrowersyjnie
zniechęcać widzów do oglądania, ale wtedy kto by poszedł do kina?
W dekadenckim wieżowcu ludzie –
pławiący się w luksusach – w pewnym momencie zbiorowo zaczynają czuć, że już
dość. Następuje rozłam na piętra niższe i wyższe i od tej pory już nie ma
reguł. Kiedy dochodzi do pierwszego odcięcia prądu, to już od początku mamy
duże straty – śmierć, zniszczenia, napastowanie kobiet w windach. Nikt się tym
nie przejmuje. A im staje się gorzej, tym skuteczniej wszyscy udają, że tak
musi być, że to naturalne gwałcić, zabijać, niszczyć, defekować na widoku. Nawet
instynkt przetrwania nie jest już na tyle silny aby opuścić budynek w celu
uzupełnienia zapasów żywności. Wszyscy ulegają jakimś pierwotnym instynktom,
zachowują się jak prymitywne koczownicze ludy podczas wojny między kilkoma
plemionami, w której to wojnie stawką nie jest wygrana sama w sobie i zdobycie
własnego terytorium, a bardziej dokonanie po drodze tylu zniszczeń ile się da,
całkowite odcięcie od człowieczeństwa, pofolgowanie tym odruchom, które nie
mają akceptacji w normalnym społeczeństwie. Po pewnym czasie bohaterowie sami
nie wiedzą już do czego dążą.
Nie przypominam sobie zetknięcia
z podobnym światem, w którym nie ma ani promyczka nadziei. To ten totalny brud
i odpuszczenie wszelkich hamulców czyni „High-Rise” „High-Risem” i bez tych
elementów (a, umówmy się, z ratingiem 14-15 lat w filmie ich nie będzie) to już
nie będzie ekranizacja, a luźna adaptacja. Nie to.
Co ostatecznie chcę przekazać
to to, że książka Ballarda ma niezwykły klimat (nie mroczny, ale mówi o mrocznych cechach ludzi), jest trudna i bardzo pełna
przemocy. Nie jest nawet przejmująca, tylko tak po brytyjsku zdystansowana. Gdyby była filmem, nie nalepiono by na niej wielkiego czerwonego kwadracika,
bo w ogóle nie trafiłby do powszechnej dystrybucji; książki jednak nie mają ograniczeń
wiekowych i można w nich czytać o bezsensownym mordowaniu, niszczeniu, gwałtach
i wymysłach ludzi, którzy postradali zmysły, bo nie kontrolowały ich żadne
ograniczenia. To wszystko jest rzecz jasna przejaskrawione, ale daje do
myślenia na temat tego jak niewiele dzieli nas od tego by porzucić wszelkie
społeczne ustalenia i dopuścić do głosu jedynie instynkt. Po części opowiedział
nam o tym film „Dzikie historie” Damiána
Szifróna. Czy ekranizacja „High-Rise” dokończy opowieść – okaże się w kwietniu.
A tymczasem bardzo polecam lekturę, bo choć trudna, to niezwykle ciekawa.
Mniej więcej opisałaś moje wątpliwości przed ekranizacją "Miasta ślepców", której do tej pory nie obejrzałam ;) "High-Rise" jestem bardzo ciekawa, chociaż po lekturze Twojego tekstu bardziej książki, niż filmu - ciekawe czy w związku z premierą filmu ukaże się jakieś jej nowe polskie wydanie, bo na stare w bibliotekach wszyscy się rzucili ;) Na stronie Książnicy (pierwszego wydawcy) zero informacji, ale może ktoś kupił prawa?
OdpowiedzUsuńTeż nie widziałam "Miasta ślepców", ale od razu skojarzyło mi się z "Ostatnią miłością na Ziemi", chyba podobna tematyka?
UsuńKsiążka jest zdecydowanie bardzo dobra i polecam, a film obejrzę z czystej ciekawości i z powodu obsady. Ale tego klimatu na pewno nie będzie miał, chyba za bardzo poszli w hollywoodzkie strony (choć Hidddleston zachwalał atmosferę, angielski czarny humor i tak dalej, ale jednak - jako odtwórcy głównej roli - nie za bardzo można mu wierzyć).
Myślę, że jest szansa. Jak nie teraz, to może niedługo po premierze?