Właściwie miałam pójść do kina
tylko dla rozrywki i nie pisać recenzji, bo wszystko już pewnie zostało
napisane (choć, sądząc po zapełnieniu sali kinowej – jeszcze nie wszyscy widzieli), ale ostatecznie stwierdziłam, że każda okazja jest dobra żeby wrzucić
coś od siebie, więc here we go. Recenzja skrótowa.
Deadpool jaki jest, każdy widzi. To swego rodzaju antybohater: nieokrzesany,
ironiczny, niesamowicie sprawny i silny, i nikt nie wie na jakiej zasadzie działa
animacja oczu w jego kostiumie. Ma ukochaną, z którą od razu przechodzi do
sedna, nie marnując czasu widzów. Ma soft
side, idealnie dopełniającą jego cyniczną osobowość, dzięki czemu łatwo go
pokochać. I potrafi przykuć do siebie uwagę. Aktorsko jest całkiem nieźle, fabularnie - dość sztampowo, ale serio - na ten film nikt nie idzie dla fabuły.
Humor w filmie jest właściwie dla
każdego. Znajdą coś dla siebie znawcy żartów o penisach, wielbiciele
intertekstualności i burzenia czwartej ściany, klienci Ikei (do tego podpunktu
zawarłam już chyba całkiem sporą część społeczeństwa) czy filmów
superbohaterskich jako takich – o ile są otwarci na nieco inne ujęcie tematu,
bo Deadpool jest może super, ale niezbyt bohaterski (i, tak jak lubię jego
zdystansowany i autoironiczny sposób bycia, tak niektóre jego decyzje życiowe…).
Niektórzy na pewno mogą się poczuć zniesmaczeni, niektórzy mogą pożałować, że
nie obejrzeli uważnie trailerów i zabrali na film swoje nastoletnie dzieci, ale
myślę, że wystarczy odrobina dobrej woli lub choćby jedno małe piwo przed
seansem, by dostrzec w filmie sporo dobrego.
Jedną z takich dobrych rzeczy
było kreatywne wykorzystane najpopularniejszych klisz fabularnych. Już sam
początek filmu nie zawiera nazwisk aktorów i twórców filmu, a hasła takie
jak „British villain”, „Hot chick” czy „Emo teenager” (o ile dobrze pamiętam).
Postacie są archetypiczne, ale nie nudne i wcale nie zawsze śmiertelnie
przewidywalne – inaczej nie byłoby komedii – i końcowy efekt wymieszania
znanej wszystkim osi fabularnej i znanych postaci z przewrotnymi pomysłami i
ciętym humorem sprawił, że czułam się jednocześnie jak w domu i jak na niezłej
imprezie. Bardzo podobały mi się żarty z takich oczywistych elementów filmów
superbohaterskich jak kostium, a także potraktowanie z lekkością scen walk (które
– przyznajmy to szczerze – są wszędzie takie same i naprawdę czasem tylko comic relief ratuje im honor). I przy
okazji wyróżnię naszego British villaina, bo nie tylko jest British, co samo w
sobie jest godne uznania i odnotowania, ale jest też wspaniałym villainem. Nie
jest żałośnie opętany żądzą zemsty, nie gada za dużo (co jest aż zbyt łatwą do
sparodiowania kliszą, dlatego cieszę się, że w „Deadpoolu” poszli w inną stronę –
Hi Francis!) i bardzo dobrze się
prezentuje. Naprawdę, dla tej króciutkiej scenki na autostradzie, gdzie –
przebity na wylot kataną – w seksownej pozie przysłuchuje się gadaniu
Deadpoola, poszłabym do kina jeszcze raz. W filmie zresztą w ogóle było dużo
całkiem dobrych żartów i nie ma sensu wymieniać ich wszystkich – lepiej obejrzeć
film i przekonać się samemu. Nie wszystkie będą dla każdego zrozumiałe i nie
wszystkie będą każdego w takim samym stopniu śmieszyć (chyba, że jest się parą,
która siedziała obok mnie w kinie i śmiała się od pierwszej do ostatniej
sekundy, ale oni mieli chyba lepsze wspomaganie niż jedno małe piwo), jednak optymistycznie
zakładam, że każdy będzie w stanie znaleźć coś dla siebie.
Klisze niefajne też się niestety
znalazły, a właściwie głównie jedna mnie zirytowała – bezsensowny powód, na
którym opiera się konflikt i dramat głównego bohatera. Spoiler alert: „moja
ukochana mnie nie zechce, bo mam brzydką buzię, ojojoj, na wszelki wypadek nie
będę się jej pokazywał przez kilka lat, bo jeszcze się okaże, że babka jest
wyluzowana i się tym nie przejmie”. No cóż, nie można mieć wszystkiego i w
sumie ludzka rzecz – zwątpić w drugą osobę i zachorować na przerost
szlachetności. Dość, że wątek został rozwiązany dość wdzięcznie (jak na „Deadpoola”,
oczywiście).
Sama konstrukcja filmu przypadła
mi do gustu. Owszem, fabularnie mamy to, co zawsze, czyli wprowadzenie o
postaciach, zarysowanie konfliktu, trochę mordobicia, a potem duże mordobicie
na koniec i w końcu happy end, ale nie miałam wrażenia, że ten schemat w przypadku „Deadpoola”, jako filmu nowego typu, się nie sprawdza. Przeciwnie, zauważyłam w jego realizacji pewien powiew świeżości,
mianowicie dzięki przeplataniu teraźniejszości z retrospekcjami. Wprowadziło to
naprawdę fajny dynamizm, rozbiło sceny walki na znośne kawałki (albo rozbiło
retrospekcje na znośne kawałki, zależy co kto woli) i stworzyło równowagę
między zabawnym, a po prostu ciekawym (że nie użyję słowa „poruszającym”, bo aż
tak wysoko film nie aspirował, ale doceniam obecność poważniejszych fragmentów
i naprawdę spodobało mi się uwzględnienie czegoś tak realnego i przykrego jak
śmiertelna choroba – i to wcale nie w sposób płytki i komisowy).
Zgrabne i dopracowane efekty
komputerowe wieńczą dzieło, tak jak i ujmujące montaże (rozwój związku głównych
bohaterów był przedstawiony w sposób dość pikantny, ale na mnie i tak zrobił głównie
wrażenie uroczego – szczególnie etap Halloweenowy). Może nie wyszłam z kina
oniemiała w wrażenia, ale zatęskniło mi się do bohaterów niejednoznacznych, z
poczuciem humoru, dystansem do siebie i nie bez skazy. Do tej pory miałam tylko
Lokiego (że co, że to nie jemu miałam kibicować?) a teraz mogę też mieć
Deadpoola.
O, dobrze, że ktoś w końcu zwrócił uwagę na ten niezbyt przekonujący motyw "Deadpoola" pt. "jestem brzydki, więc ona mnie nie zechce". Tak - mnie też on uwierał. Ale była to jedna z nielicznych rzeczy. Ambiwalentnych bohaterów komiksowych już mieliśmy na ekranie, ale ten film pokazał, że tego typu postaci rozwijają skrzydła dopiero z kategorią wiekową R. Czuję, że niedługo zrobi nam się wysyp superbohaterskich produkcji dla dorosłych.
OdpowiedzUsuńGdyby chociaż gdzieś się przesłyszał, że ona by go nie chciała z brzydką twarzą, czy cokolwiek, ale jak dla mnie to tam wszyscy byli zbyt wyluzowani i pewni siebie, żeby się przejmować takimi rzeczami.
UsuńO tak, kategoria R pozwala wyciągnąć na światło dziennie te cechy, które inaczej są zupełnie uśpione i przykryte. Przez brak ograniczenia wiekowego większość postaci komiksowych w filmach to jednak takie miśki.