Dość
długo zastanawiałam się, czy w ogóle iść na „Dziwny przypadek psa nocną porą”
do teatru, skoro już przeczytałam genialną książkę i wszystko wiem, wszystkie
emocje przeżyłam, a w głowie mam idealny obraz niezwykłego sposobu myślenia
głównego bohatera – autystycznego chłopaka, Christophera, którego spotkała w
życiu krzywda, której być może nigdy w pełni nie pojmie. Jak w teatrze można
przekazać meandry jego myślenia, prawie bolesne dla postronnego obserwatora
oderwanie od rzeczywistości, jak wydobyć z widza te wszystkie podskórne
uczucia, nie dając wglądu we wnętrze, myśli bohatera? Nie da się – myślałam. Patrząc na minimalistyczne dekoracje
myślałam – na pewno się nie da. Ale
się myliłam.
To,
co najbardziej cenię w powieści Marka Haddona, na podstawie której powstała
sztuka, to realizm, z jakim zostały uchwycone trudy i niuanse życia
autystycznego nastolatka. Tak jak w serii o Adrianie Mole’u możemy śmiać się z
jego zabawnej i rozczulającej narracji, ale poza tym widzimy jak przykre jest
jego życie, tak i w przypadku tej powieści mamy do czynienia niejako z dwiema
liniami narracji – z przykrą historią chłopaka, którego rodzice nie radzą sobie
z brzemieniem, jakim jest wychowywanie go, oraz ze wszystkimi dygresjami, które
ilustrują jak jego myśli błądzą we wszystkich kierunkach, nie dając do końca
zdać sobie sprawy z własnych problemów. Bałam się, że opowieść w wersji
teatralnej będzie znacznie uboższa znaczeniowo, ale jednak się udało.
Minimalizm panujący na scenie pozwolił dobitnie zilustrować myśli Christophera:
przy pomocy rysunków, drobnych elementów scenografii, czy gry świateł. Dobrym
pomysłem okazało się zamienienie fragmentów książkowej narracji w urywki z
dziennika, który odczytuje na głos szkolna pedagog. W końcu zaś niesamowicie
spisali się aktorzy trzecioplanowi, którym udało się stworzyć interpretację
całego sąsiedztwa czy pędzącego tłumu w metrze. Mała i prosta scena okazała się
wspaniale rozbudzać wyobraźnię widza.
Jestem
zadowolona z pracy wszystkich aktorów, udało im się mnie wzruszyć i dobitnie
przedstawić emocje targające bohaterami – choć czegoś brakowało mi w postaci
matki Christophera, w której moim zdaniem tkwiło nieco więcej potencjału.
Ciekawe natomiast było to, że w żadnej postaci nie wyczytałam takiego zwykłego
ludzkiego współczucia, czy też opiekuńczej sympatii w stosunku do bohatera –
nawet wtedy, gdy jego sytuacja była na tyle przykra, że chyba nawet największy
twardziel mógłby na taki rodzaj emocji liczyć. Możliwe jednak, że Marianne
Elliott, reżyserka, celowo poszła wspomnianym przeze mnie tropem dwutorowości i
zdecydowała się nie narzucać widzom współczucia, niech sami rozgryzą, czy
Christophera spotyka krzywdę i jak na to reagować. Jeśli był to zabieg celowy,
to sprawdził się – nie czułam się jakbym oglądała tani wyciskacz łez.
To z
mojej strony nieładnie, ale byłam trochę uprzedzona do odtwórcy głównej roli.
Nie pasował mi z wyglądu, wydawał się za mało wrażliwy, za stary. Chwilę zajęło
mi przyzwyczajenie się do niego na scenie. Kupił mnie jednak całkowicie. Nicolas
Tennant ujął mnie wrażliwością, poświęceniem dla roli, niesamowitą pamięcią do
długich i skomplikowanych kwestii, oraz niewątpliwym urokiem – którego się po
nim nie spodziewałam. Dodał bohaterowi tej niezbędnej głębi i udało mu się nie
przerysować roli – za to ogromny plus. Jestem bardzo ciekawa jego dalszej
kariery.
Na
widowni, jeszcze przed spektaklem, słyszałam sporo rozmów na temat oczekiwań co
do sztuki. Spora część widzów już wcześniej znała książkę, ale była ciekawa
wersji „na żywo”, część przyciągnęła bliskich, którzy być może mają do książek
awersję. Moim zdaniem adaptacja jest na tyle wierna oryginałowi (przyznam, że
między książką a sztuką miałam ponad roczną przerwę, więc pewnych detali już
nie pamiętałam, ale sztuka cudownie odświeżyła mi pamięć) i tak dobrze oddaje wszystkie
niuanse, że – choć zwykle to odradzam – tym razem z ręką na sercu mogę
powiedzieć, że można zdecydować się na jedno z dwóch, zależnie od preferencji,
i dostanie się dokładnie tę samą historię, tylko w innej formie. Coś, co do tej
pory mogłam powiedzieć tylko o ekranizacji „Hańby” Coetzee’ego.
Na
koniec bonus: jeśli wybieracie się do Gielgud Threatre na „Dziwny przypadek psa
nocną porą” to nie będziecie żałować wykupienia miejsc w jednym z pierwszych
rzędów ;) A także zostańcie na przerwie i nie wychodźcie od razu po zakończeniu
sztuki.
Brakowało mi Twoich recenzji ;) Też muszę w końcu wybrać się do teatru do Londynu, tym bardziej że mam w końcu możliwość. Żeby przestać pisać pod recenzjami "zazdraszczam" a pisać "też widziałam!!!"
OdpowiedzUsuńDzięki, postaram się częściej ;) I zdecydowanie polecam, to jednak inne doświadczenie niż w kraju. Chociaż zabieram się też do zrecenzowania sztuki, która mi zdecydowanie nie podeszła.
Usuń