Już dawno nauczyłam się żeby za wiele się nie spodziewać po filmach
hollywoodzkich, ale cała ta otoczka wokół „Zjawy” jako filmu, który w końcu
zapewni DiCaprio Oscara, jakoś na mnie zadziałała i dlatego miałam nadzieję na
coś przynajmniej niezłego. Założenie było takie, że mamy mężczyznę, którego nie
wszyscy kompani tolerują (choćby ze względu na półindiańskiego syna) i którego,
mając lepsze lub gorsze usprawiedliwienie i motywy, porzucają na śmierć z mrozu
i głodu po ataku niedźwiedzicy broniącej młodych. Siła napędowa do dalszego działania? Oczywiście, zemsta. Założenie może nie nowatorskie, ale na pewno można było z tego zrobić
dobre kino (szczególnie, że paralelnie obserwujemy Indian poszukujących córki wodza, więc jest pewna zbieżność, z której coś by mogło wyniknąć). Czy dobre kino zrobiono to już inna sprawa.
Kiedy już odżyłam po tym, jak
umarłam ze śmiechu na najgorszej na świecie reklamie żelu intymnego (nic tak
nie wprawia w podniosły nastrój przed filmem jak reklamy), przyszła pora na uspokojenie
się i wczucie w nastrój niezmierzonych lasów Ameryki Północnej. Pomijając
krótki prolog – zaczęło się dobrze, nawet bardzo dobrze. Otwierająca film scena
z wodą płynącą między drzewami jest przepięknie sfilmowana i w zasadzie
reprezentuje to, co w filmie najlepsze i najbardziej warte uwagi – zdjęcia.
Zajmował się nimi Emmanuel Lubezki, który zrobił już na nas wrażenie rok temu „Birdmanem”.
Skojarzenie nasunęło mi się szczególnie podczas pierwszej sceny walki między
białymi a Indianami, która wyglądała fenomenalnie. Kamera odnajdowała
najciekawsze wydarzenia rozgrywające się między drzewami, śledziła daną postać po
to, by w chwili jej śmierci porzucić ją na rzecz kolejnej, i w ten sposób
zatoczyła koło po całym planie, pokazując efekty zniszczeń. Moim zdaniem –
mistrzostwo. Nieco gorzej było potem, przy czasem przesadnych zbliżeniach na twarz
Leonardo, bądź w przypadku bezsensownego ujęcia makro na kupkę mrówek, co chyba
miało być bardzo artystyczną wstawką, tak samo jak retrospekcje głównego bohatera
i szepty ukochanej (mam alergię na podniosłe szepty w obcych językach, a u Iñárritu egzaltowanych scenek-wstawek z retrospekcjami było strasznie dużo i nijak nie komponowały się z resztą filmu).
Czy Oscar się Leonardowi należy to nie ulega wątpliwości, ale niekoniecznie
za rolę w „Zjawie” – gdyby Akademia spytała mnie kiedyś o zdanie to
doradziłabym przyznanie nagrody za całokształt twórczości. Jak wiele innych
osób jestem zdania, że w „Wilku z Wall Street” miał ciekawszą rolę i przeszedł
samego siebie miotając się jak szalony po schodach w jednej ze scen, więc
wydaje mi się, że jeśli chodzi o wysiłek aktorski to tam dał z siebie znacznie
więcej. W „Zjawie”, jakkolwiek bardzo się starał, nie poruszył mnie. Nie
współczułam jego postaci – może z wyjątkiem samego faktu bycia rozszarpywanym
przez niedźwiedzia – nie czułam jego tragedii, nie widziałam nienawiści i
pragnienia zemsty w jego oczach. Musiałam uwierzyć na słowo, bo tak pisali w
streszczeniu, tak sam bohater napisał na ścianie i tak nakazuje wierzyć
doświadczenie z takimi historiami. Ja tego nie czułam. Co do bólu, głodu i
desperacji – tak, aktor bardzo malowniczo się opluł, głośno dyszał (ja bym na
jego miejscu nie miała siły tyle dyszeć) i ogólnie sprawiał wrażenie pognębionego
tym, co reżyser mu zafundował, jednak realistyczne odegranie bólu i głodu to
jeszcze nie jest szczyt aktorstwa i właściwie DiCaprio nie miał zbyt wiele do
zagrania. Myślę, że nie mógł w żaden sposób zagrać lepiej żeby podbić moje
serce – ta rola po prostu się do tego nie nadawała. Nie mogłam przejąć się
postacią Glassa nawet w połowie tak bardzo jak współczułam Chuckowi Nolandowi w
„Cast Away”, choć temu drugiemu nikt nie umarł.
Oscar dla Matki Natury! O, z tym się zgadzam i podpisuję wszystkimi
czterema kończynami. Widoki w filmie są wspaniałe, są cudownym wytchnieniem od
przemęczonej twarzy Leo, właściwie chętnie zamówiłabym je sobie w tym filmie w
proporcji dziewięć do dziesięciu. Przepiękne górskie szczyty, panoramy rzeki,
śniegowe czapy otaczające górski strumyczek, zorza polarna nad drzewami – można
by z tego zmontować przepiękny dokument przyrodniczy. I nie jestem tu w żadnym
razie cyniczna – to właśnie pejzaże i malownicze okoliczności sprawiły, że mimo
wszystkich błędów i niedociągnięć, do których zaraz dojdę, film zdołał wywrzeć na
mnie w miarę niezłe wrażenie i pozwolił dojść do wniosku, że czas spędzony w
kinie nie był czasem całkiem straconym.
Fuck logic. Glass, według wszelkich zasad prawdopodobieństwa,
powinien zostać przebity strzałą, kilka razy zastrzelony, wykrwawić się, mieć
połamany kręgosłup, pękniętą czaszkę, a wiele części ciała powinno mu odmarznąć
i odpaść. Ale nie, nasz bohater nie przejmuje się nawet tym, że ciało mu gnije,
i wkrótce na swej drodze napotyka na tak uzdolnionego i przyjaźnie nastawionego
Indianina, że niedługo potem ma już „tylko opuchliznę”. Poza tym dlaczego w tym
filmie, na takim mrozie, nikt nie nosi czapek? Czy ani jeden z bohaterów nie
miał babci? Nie wiem jakim cudem tam ktokolwiek wrócił do domu w jednym
kawałku. W całym filmie było niestety mnóstwo fragmentów, które przypominały
mi, że to tylko masowa amerykańska produkcja, w której realizm nie ma wiele
wspólnego z prawdziwym realizmem. Pod koniec byłam już tym na tyle zmęczona, że
nie mogłam poważnie traktować ostatecznego pojedynku między bohaterami, w
którym co chwilę ktoś wyciągał sobie z ciała ostrze, żeby zadać nim następny
cios. Dość powiedzieć, że słyszałam na sali śmiechy, a chyba nie takie było
zamierzenie reżysera.
Aktorsko film wypadł nieźle, ale tylko nieźle. Przy tym od razu muszę wspomnieć, że jakoś nie potrafiłam oskarżać towarzyszy Glassa o to, że chcieli go zostawić. Fitzgerald, którego grał Tom Hardy, był zły i skupiony na sobie, ale przy tym wyglądał jak ktoś, kto wcale nie ma nic złego na myśli - chce tylko przeżyć, wrócić do domu w dobrym stanie i wieść przyjemne życie. Trudno odmówić mu w tym racji. Hardy zagrał
całkiem dobrze osobę nie mającą skrupułów, przy czym nie popadł w przesadę i
nie stworzył evil villaina, a po prostu postać mężczyzny, który dba przede wszystkim o
własne dobro, niezależnie od okoliczności, i nie bawi się w przeżywanie emocji.
Nie obdarzyłam przez to tej postaci silnymi (negatywnymi) uczuciami, więc
trudno było mi pragnąć zemsty za jego uczynki. Tak naprawdę nikogo tutaj
zbytnio nie polubiłam ani nie znienawidziłam, a chyba najbardziej interesowałam
się losem koni. To przykre, ponieważ widziałam wyraźnie jak wysoko mierzyła
cała ekipa odpowiedzialna za film. Coś jednak nie zagrało. Być może nie tyle
sami aktorzy, co scenariusz, który wykreował dla aktorów postacie dość archetypiczne:
nieczułego egoisty, naiwnego tchórza, prawego i bohaterskiego przywódcy (całkiem
przekonujący Domhnall Gleeson) czy dowolnego typu Indianina (ci akurat byli całkiem realistyczni i ludzcy) lub Złego Białego. Przez to wszystko w pewnym momencie zaczęłam postrzegać „Zjawę” trochę bardziej
jako bajkę niż poważny film i przestałam mieć duże wymagania wobec aktorów. Nie
poruszyli mnie, nie zainteresowali swoimi motywami, nie przywiązałam się do
nich. Mało przejęłam się losem indiańskiej córki, do której poczułam tylko cień sympatii, a chciałam znacznie więcej. Jak na taką ilość zbliżeń na twarze przeżyć było zdumiewająco mało.
Pozostawały ładne widoki.
Ano właśnie, ciekawy wątek poruszyłaś. Wszędzie się trąbi, że to film o zemście, ale podejrzewam, że gdybym nie czytała opisów, to wcale bym tego nie zauważyła na pierwszym miejscu. Bardziej o woli przetrwania, o okrutnej naturze, o zdobywaniu Ameryki zębami i pazurami. Zemsta jest gdzieś tam w tle, ale wcale nie czułam, że to ona napędza bohatera.
OdpowiedzUsuńJa w ogóle dość szybko zapomniałam, że Glass miał syna i dopiero jak pisał na śniegu o Fitzgeraldzie przypomniałam sobie, że ktoś tam w sumie miał się mścić. Chyba za bardzo byłam skupiona na zastanawianiu się jakim cudem ten człowiek jeszcze żyje. To właśnie natura jest tu według mnie główną bohaterką filmu.
Usuń