The Book of Mormon. Nie przypuszczałam, że będzie mi dane
kiedykolwiek zobaczyć tę sztukę na żywo (a tym bardziej w żaden inny sposób),
toteż nigdy zbytnio o niej nie marzyłam i nie interesowałam się tak bardzo jak
byłabym zainteresowana gdyby była na wyciągnięcie ręki bądź chociaż
udostępniana szerszej publiczności w kinach, jak w przypadku produkcji The
National Theatre. Słyszałam o niej mnóstwo dobrego, widziałam ile zdobyła
nagród, ale zdecydowałam się odpuścić i nie przejmować. W pewnym momencie
jednak zdałam sobie sprawę, że wyjazd do Londynu to idealna szansa na zdobycie
nowych teatralnych doświadczeń – i tak pierwszym tytułem, na który padł mój
wzrok, był The Book of Mormon i wtedy już wiedziałam, że nic mnie tak nie uszczęśliwi
jak ten konkretny musical i każda cena (a te naprawdę lepiej pominąć milczeniem
i wymazać z pamięci) będzie usprawiedliwiona niezwykłym podekscytowaniem i
uczuciem spełnienia, odczuwalnym jeszcze przed odebraniem biletów. I tak właśnie
było, a – przypominam – jeszcze nie weszliśmy do teatru.
West End – kocham! Na początek muszę zaznaczyć, że Prince of Wales
Theatre jest przepiękny i zdjęcia znalezione w Internecie nie oddają tego jak
prezentuje się na żywo. Sala teatralna nie jest ogromna, ale wystarczająco duża
by zrobić wrażenie i, ze wszystkimi złotymi balkonami, spodobała mi się może
bardziej niż warszawski Teatr Narodowy. Przy tym dekoracje dookoła sceny, te
zaprojektowane specjalnie do The Book of Mormon, są fantastyczne. Pięknie
wygląda zarys siedziby mormońskiego kościoła w Salt Lake City – z witrażami i
aniołem na szczycie – którego konstrukcja okala scenę, a do tego wewnątrz tego
obramowania jak i poza nim umieszczono granatowe tło z planetami i
konstelacjami, które dodatkowo podkreślają boskość świątyni, nieskończoność
kosmosu i dodają powagi i efektowności dekoracjom, dzięki czemu już na wstępie
tworzy się podniosły nastrój, który pryska jak bańka mydlana już po pierwszym
wersie rozpoczynającej spektakl piosenki. (A teraz uwaga, bo przez najbliższe
kilka akapitów będą się pojawiać spoilery, a szczególnie w akapicie szóstym.)
Hello! Otwierająca spektakl piosenka w komediowy sposób obnaża na
czym polega chodzenie od drzwi do drzwi i nawracanie na swoją religię mimo
niezbyt bogatej wiedzy na temat tejże. Młodzi bohaterowie, którzy przeszli
szkolenie i mają zostać rozlokowani po świecie by nauczać swojej wiary mają
mormońskie korzenie, zostali wychowani w duchu tej wiary, ale nie ma w nich w
ogóle zrozumienia tego, co za tą religią stoi. Wszystko rozumieją bardzo
dosłownie, często przez pryzmat popkultury i swoich własnych pragnień i ambicji
typowych dla nastolatków. Główny bohater, Kevin Price, najbardziej na świecie
chciałby zostać wysłany przez kościół do Orlando, które jawi mu się jako raj na
ziemi, a bycie dobrym mormonem jest dla niego tylko środkiem prowadzącym do
celu, a nie celem samym w sobie (choć często ma, w tej sztuce bardzo typowe dla
mormonów, poczucie winy, co objawia się na przykład koszmarami o torturach w
piekle). Price jest pewnym siebie człowiekiem sukcesu, skoncentrowanym na sobie
– o czym świadczy choćby piosenka „You and Me but Mostly Me”, śpiewana z jego
kompanem Arnoldem Cunninghamem, który z kolei jest zupełnym nerdem, chłopakiem
tyleż sympatycznym co zupełnie oderwanym od rzeczywistości, ze zbyt bujną
wyobraźnią i fascynacją Gwiezdnymi Wojnami. Obaj młodzieńcy zostają dobrani w
parę, która zostaje przydzielona do Ugandy – miejsca, które kojarzy się tylko z
Królem Lwem (bo on się dział w Afryce, a Uganda to chyba gdzieś tam w
okolicach, nie?).
Hasa Diga Eebowai czyli Fuck You God. Po przybyciu do Afryki chłopaków
spotykają od początku złe rzeczy, co jest tylko drobną niedogodnością w
porównaniu do nieszczęść towarzyszącym tubylcom w życiu codziennym. W radosnej
piosence „Hasa Diga Eebowai”, mieszkańcy uświadamiają młodym mormonom, że przy
odpowiednim nastawieniu (Fuck You God) można poradzić sobie z tym, że większość
ludzi w okolicy ma AIDS, że nie ma co jeść, ludzie są terroryzowani przez
uprzywilejowane grupki z bronią palną, praktykowane jest obrzezywanie kobiet, a
w celu zapewnienia sobie siły i ochrony przed chorobami mężczyźni gwałcą
dziewice, często będące malutkimi dziećmi. Piosenka brzmi wesoło, wręcz
disneyowsko, ludzie się śmieją, a tymczasem w Afryce to wszystko naprawdę się
dzieje. Zastanawiam się jaki procent widowni zdawał sobie sprawę, że nic w tym
fragmencie musicalu nie zostało przerysowane, a efekt komediowy bierze się
tylko z zestawienia luźnego tonu z bardzo poważnym problemem. Bardzo spodobał
mi się ten, zgrabnie przemycony, komentarz społeczny o tym jak w niektórych
miejscach na świecie bardzo źle się dzieje, o czym z kolei większość ludzi, w
tym nasi bohaterowie, nie ma najmniejszego pojęcia, kojarząc Afrykę albo z
Królem Lwem, jak postacie z musicalu, bądź przypominając sobie kilka
szokujących obrazków z telewizji, natomiast nie poświęcając problemom trzeciego
świata minuty głębszej refleksji. The Book of Mormon pokazuje jak przybysze z
Ameryki mają tak naprawdę bardzo niewiele do zaoferowania – jedynie Księgę
Mormona, której sami do końca nie rozumieją – bo w pewien sposób sami też nie potrafią
uporać się z własnymi udrękami. Jak zauważono w sztuce, mormoni (i w sumie
pewnie większość ludzi krajów rozwiniętych) świetnie radzą sobie z problemami,
zwyczajnie o nich nie myśląc. Jest w sztuce jedna cudowna postać, też mormon, która
do perfekcji opanowała separowanie się od swojego prawdziwego „ja” w celu
zachowania pozorów i próby ominięcia konfliktu wewnętrznego. Nie tego byśmy się
spodziewali po potencjalnym przewodniku duchowym, ale właśnie takie jest życie
i tłumienie własnych lęków i potrzeb to zdumiewająco uniwersalna sytuacja.
Symboliczny Raj występuje w The Book of Mormon w kilku kontekstach.
Dla ambitnego Price’a jest nim wymarzone Orlando, w którym chciałby zamieszkać,
bo zrobiło na nim wrażenie w dzieciństwie. Dla chłopaka nie liczy się to, co
napisane w Księdze Mormona (swoją drogą historia tej wiary jest świetnie
przedstawiona w samej sztuce, więc nie trzeba przed pójściem do teatru robić
wielkiego researchu jeśli ktoś nie jest zorientowany w temacie), a jedynie jego
własne, egoistyczne cele, które robią z niego znacznie gorszego mormona niż
ten, za którego Price sam siebie ma. Arnold w kolei w ogóle nie rozumie o co w
tym wszystkim chodzi i kiedy przychodzi pora na opisanie Księgi Mormona
mieszkańcom afrykańskiej wioski, chłopak robi co może żeby przypomnieć sobie
to, co usłyszał w kościele, a wszelkie dziury fabularne zapełnia tym, co go
najbardziej interesuje: Gwiazdą Śmierci, hobbitami czy Mocą. Choć wydaje się
najmniej rozgarniętą z postaci, z kompulsywną skłonnością do zmyślania, to właśnie
on postępuje najbardziej szczerze i moralnie, dopowiadając na żywioł
niestworzone historie do Księgi Mormona, byle zainteresować wiarą mieszkańców
wioski i wytłumaczyć im w zrozumiały sposób dlaczego nie wolno nikogo gwałcić.
To wszystko bardzo naiwne, ale zdaje egzamin, bo mieszkańcy wioski natychmiast przyswajają
szaloną popkulturową wersję z żabami, Jedi i spektakularnymi pojedynkami. Córka
wodza szczególnie zachęca pozostałych mieszkańców do zainteresowania się
mormonizmem, ponieważ ma nadzieję na to, że mormoni zabiorą ją i pozostałych do
swojej siedziby, Salt Lake City, która stała się dla niej jej własnym rajem,
bez chorób i terroru.
„To tylko metafora” – czyli najpiękniejsza puenta, jaką mogłam
sobie wymarzyć. Kiedy wszystko się komplikuje, bo pełni dobrych chęci Afrykańczycy
biorą podrasowaną historię Arnolda nieco zbyt dosłownie i przedstawiają ją głowom
Kościoła, które przyjechały na wizytację, okazuje się, że to koniec zabawy.
Mormoni muszą wrócić do domu, bo nawracanie się nie udało, a córka wodza nie
dostanie się do Salt Lake City. Kiedy donosi o tym pozostałym mieszkańcom
wioski pewna kobieta odzywa się tłumacząc, że Salt Lake City wcale nie jest rajem,
tylko jego symbolem. To tylko metafora, a takie miejsce nie istnieje, bo raj ma
się w sercu. Tłumaczy dalej, że wszystkie te żaby, statki Enterprise, anioły i
inne wymysły to też tylko symbole i chyba nikt by nie uwierzył, że to wszystko
wydarzyło się naprawdę. Byłam zachwycona takim zakończeniem sztuki, pokazującym
jak pozornie prymitywni ludzie z wioseczki na końcu świata mają głębsze i
bardziej świadome zrozumienie religii niż teoretycznie światli i wyedukowani
ludzie z wielkiego świata (którzy wszystko rozumieli zdecydowanie zbyt
dosłownie i z religii robili marny użytek). To końcowe odwrócenie ról zrobiło
na mnie bardzo duże wrażenie, niezwykle zgrabnie zamykając wszystkie wątki i
nadając temu komediowemu musicalowi głębi, której się po nim nie spodziewałam.
Dokładnie to wykonanie widziałam! Na środku Stephen Ashfield - wspaniała rola drugoplanowa.
Patrząc od technicznej strony nie mam do powiedzenia nic specjalnie
odkrywczego, bo jestem po prostu zachwycona. Muzyką, tekstami, grą aktorską,
niesamowitymi (i nie przesadzonymi, co ważne!) dekoracjami, choreografią i idealnym
wykonaniem ruchów wymagających zdumiewającej synchronizacji i zręczności.
Zawsze podziwiam utwory, w których poważne i przykre tematy udało się ze
smakiem owinąć w komediową otoczkę w taki sposób, by w trakcie obcowania z nimi
świetnie się bawić, a potem wrócić do nich myślami i poświęcić chwilę na
refleksję. The Book of Mormon jest idealnym przykładem takiej właśnie produkcji
– dopiętego na ostatni guzik, kolorowego i zabawnego show, które nie tylko
powoduje śmiech, ale wkrada się do serca i zakamarków umysłu i tam znajduje
sobie dom na stałe. Bardzo mnie też cieszy, że trafiłam akurat na tę konkretną
obsadę (bo jest ich kilka różnych i w Ameryce i w Anglii) jednak jak
porównywałam zdjęcia i nagrania z youtube’a to ta „moja” wydaje mi się idealna.
Szczególnie dwaj główni aktorzy (KJ Hippensteel i Brian Sears) mieli
niesamowitą charyzmę, wyrazisty wygląd – Sears był naprawdę genialnym nerdem –
a spodobał mi się też Stephen Ashfield, grający mormona tłumiącego swoje
homoseksualne skłonności – te powłóczyste spojrzenia i elastyczny chód były
fenomenalne. Widać było po niektórych aktorach drugoplanowych, że są tancerzami
z wykształcenia, ale tak naprawdę wszyscy radzili sobie wyśmienicie i byli
całkowicie zsynchronizowani.
Gdyby to było takie proste to jeździłabym do Londynu co tydzień i
nauczyła się sztuki na pamięć. Nawet jeśli nie jest najwybitniejsza na świecie,
to stanowi wyśmienitą rozrywkę, sprawia mnóstwo przyjemności i że wychodzi się
z teatru w cudownym nastroju. To przeżycie warte nawet dużych pieniędzy i na
pewno zostanie ze mną na długo. Czekam aż takie musicale zaczną pojawiać się w
Polsce – może kiedyś – a przynajmniej częściej w UK.
To nie czekaj tylko się przeprowadź, a będziesz miała tonę dobrego teatru na wyciągnięcie ręki ;)
OdpowiedzUsuńJest to jakiś argument ;)
UsuńBoże!!! Jak ja zazdroszczę!!! Kiedy byłam w Londynie, przechodziłam obok tego teatru i obiecałam sobie, że tam wrócę i wejdę do środka już z biletami ;) To też niesamowite, że kiedyś wycieczka na musical do Londynu czy Paryża była marzeniem ściętej głowy, a teraz po prostu kupuje się bilety i się jedzie. W końcu muszę pojechać ;)
OdpowiedzUsuńKoniecznie! Na pewno warto. Dla mnie to nadal trochę abstrakcja, że tam byłam, ale jaka przyjemna abstrakcja ;)
UsuńZazdrość, zazdrość mnie zżera! Może "Book of Mormon" nie zajmuje pierwszego miejsca na mojej top liście musicali do zobaczenia na żywo (tu królowe wciąż "Król Lew", ale na przykład Wicked już udało mi się odhaczyć!) to strasznie byłam ciekawa o czym on jest od tego rozdania nagród Tony, kiedy zgarnął większość statuetek.
OdpowiedzUsuńStrasznie się cieszę, że wystawiają go na West Endzie - byłam przekonana, że tak typowo amerykański musical (bo w końcu mormonizm wpisuje się w typowo amerykański krajobraz religijny jak mało co) nie będzie dobrym towarem eksportowym do Europy i jednak wychodzi na to, że się myliłam. To pozwala mi marzyć, że do UK trafi też w końcu Hamilton, a wtedy nie ma zmiłuj, rabuję bank, wsiadam w samolot i LECĘ!
O, a co powiesz o "Wicked"? Ja tak naprawdę też celowałam w "Króla Lwa", ale jak zobaczyłam na liście musicali Mormona, to stwierdziłam, że Lew nie ucieknie, a właśnie na coś osadzonego we współczesnych realiach miałam największą ochotę. Poza tym po "Królu Lwie" mniej więcej wiadomo czego się spodziewać, a tu miałam cudowną niespodziankę.
UsuńNa pewno Anglicy mieli nieco inny odbiór tego musicalu niż Amerykanie (dla mnie mormonizm w tym ujęciu był świetnym symbolem wszystkiego, co amerykańskie), ale nawet patrząc po reakcjach widowni wydaje mi się, że świetnie się wpasował. Też bardzo bym chciała, żeby więcej dobrego trafiało do Europy (choćby pod postacią UK) - może jest na to szansa.
Ja Wicked byłam zachwycona - przy czym miłość do niego pielęgnowałam w sobie starannie przez lata, tak więc oczywistym było, że kiedy zobaczę go na żywo to absolutnie będzie musiał mi się spodobać. Bo najpierw znalazłam nagrania z Broadwayu - kręcone ziemniakiem z poziomu kolana, ale i tak dało się całość obejrzeć, a potem czytałam książkę (również bardzo fajna, chociaż o wiele poważniejsza od musicalu). Wrażenie z przedstawienia są niesamowite w każdym bądź razie :)
UsuńKsiążką się jakoś do tej pory nie zainteresowałam, ale może to coś dla mnie. A na jaką trafiłaś obsadę?
UsuńNie wyobrażam sobie żeby znany musical miał się nagle na żywo okazać zły - musicale w ogóle mają u mnie z góry ogromny plus za samą przynależność gatunkową ;) Znalezienie się nagle w Londynie z możliwością pójścia do teatru to ogromny problem, bo trudno się na coś zdecydować.