Kiedy
okazało się, że powstanie film na podstawie króciutkiej książki
przedstawiającej magiczne stworzenia ze świata Pottera, chyba nikt nie wiedział
czego się spodziewać. Ja sądziłam, że pewnie dostaniemy jakiś film drogi, na
której kolejne przystanki będą obfitować w nowe stworzenia, aż w końcu poznamy
wszystkie jakie Rowling wymyśliła, a w tle może przewinie się jakiś wątek
przygodowo-miłosny. Okazało się, że jest lepiej.
Przede
wszystkim film jest niezwykle uroczy. Niewiele przypomina filmy o Potterze, bo
akcja rozgrywa się zupełnie gdzie indziej i dotyczy ludzi dorosłych, a nie
nastolatków. Zostaje nam jedynie to samo uniwersum i gdzieniegdzie przebijająca
się znajoma muzyka.
Akcja
rozwija się niejako na dwóch płaszczyznach – mamy misję Newta Skamandera,
polegającą na uświadamianiu czarodziei na temat magicznych stworzeń i dbaniu o
dobro i bezpieczeństwo tych drugich. Ale jest też płaszczyzna druga,
mroczniejsza, dotycząca działań Grindelwalda. W tle zarysowuje się sytuacja
czarodziei w Ameryce.
Zacznę
od ostatniego, bo w tym kierunku powędrowały moje myśli od razu po seansie.
Całe tło społeczne, czarodziejskie zachowania i zasady zostały przedstawione
mniej więcej tak, jak Rowling zawsze przedstawiała je w książkach. Nigdy nie
dawała nam odpowiedzi na wszystkie pytania – tego jest zwyczajnie za dużo – ale
w ogromie detali mogliśmy zawsze doszukać się jakiejś spójnej całości, obrazu
magicznej rzeczywistości. Dotychczasowe ekranizacje z uniwersum Pottera (może z
wyjątkiem dwóch pierwszych części – te książki były wystarczająco krótkie, by
dało się wiele przenieść na ekran) nie pozwalały na odtworzenie tego bogactwa.
Tym razem mogliśmy nacieszyć się naprawdę długimi scenami, które przybliżały
nam magiczne stworzenia, a sceny w ministerstwie czy w domu bohaterek nie
sprawiały wrażenia pośpiesznie wciśniętych, bez wykorzystanego potencjału
stworzonego przez Rowling świata. Przeciwnie – można niektóre sceny uznać za
przydługie, choć chyba żaden potteromaniak nie będzie mieć z tego powodu
pretensji. Mnie zdecydowanie przypadło do gustu to, że wyraźnie cała akcja
została napisana pod film i to widać, podczas gdy filmy o Potterze czasem
wydawały się trochę poszatkowane.
To jednak w kwestii świata przedstawionego - fabuła mogłaby zostać lepiej doszlifowana, bo brak tam równowagi, za dużo jest rozdrabniania, które prezentuje się dobrze, ale ostatecznie funduje trochę scen niepotrzebnych, trochę za bardzo rozlazłych, które nie są niezbędne i spowalniają dynamikę. Film jest sympatyczny, ale z nóg mnie nie zwalił.
To jednak w kwestii świata przedstawionego - fabuła mogłaby zostać lepiej doszlifowana, bo brak tam równowagi, za dużo jest rozdrabniania, które prezentuje się dobrze, ale ostatecznie funduje trochę scen niepotrzebnych, trochę za bardzo rozlazłych, które nie są niezbędne i spowalniają dynamikę. Film jest sympatyczny, ale z nóg mnie nie zwalił.
Nie
jestem fanką urody Eddiego Redmayne’a, ani też jego fanką w ogóle, więc moja
opinia na jego temat może być tak obiektywna, jak to tylko możliwe, a moim
zdaniem zagrał świetnie (mistrzowska scena z wcale-nie-nosorożcem zasługuje na
specjalnie wyróżnienie – nie każdy potrafiłby odstawić coś takiego i przy tym
nie wyglądać idiotycznie, a jedynie tak ciekawie, jak zawsze wyglądali
ekscentryczni czarodzieje w powieściach Rowling). Przede wszystkim stworzył
postać bardzo sympatyczną i prezentującą się lekko nieporadnie, dzięki czemu
nie ma się wrażenia, że oto oglądamy kolejnego bohatera idealnego, któremu
wszystko wychodzi bo tak. Newt spędził po prostu bardzo dużo czasu studiując
to, co robi i dzięki pracy i doświadczeniu doszedł do takiej wprawy, że wiele
rzeczy mu wychodzi, no i nie zapominajmy – w końcu jest czarodziejem. Wraz z
panem Kowalskim, rozbrajającym mugolem polskiego pochodzenia, którego losy
przypadkiem krzyżują się z losami Newta, tworzą bardzo zgrany duet, który
ogląda się z prawdziwą przyjemnością - głównie jednak jako komediantów, bo dramaty i moralne rozterki gdzieś tam się w filmie pochowały.
Tu
przyznam, że dla mnie właśnie ten team „robi” cały film pod względem łapania
widzów za serducho – ich życie uczuciowe schodzi na dalszy plan w natłoku tego,
co dzieje się na ekranie – i moim zdaniem bardzo dobrze się dzieje. Dwie
siostry, z których jedna próbuje opanować niesfornego Newta, a drugiej (moja faworytka) wpadł w
oko Kowalski, delikatnie wprowadzają romansową atmosferę, ale (przynajmniej na
początku, bo potem się okaże) nie ma mowy o niczym szczególnym - wszystko się trochę rozmywa i jest family friendly. Mamy jednak sporo materiałów i poszlak, które pewnie doczekają się rozwinięcia w kolejnych częściach „Fantastycznych
zwierząt”.
Jeśli
chodzi o ten drugi, Grindelwaldowy, wątek, to przypadł mi do gustu zdecydowanie mniej. Jasne, mamy w nim świetnego Ezrę Millera, który wygląda w tym filmie na
tak sponiewieranego, że aż trudno uwierzyć, że to ten sam Ezra z „Musimy
porozmawiać o Kevinie”. Cóż jednak poradzić, kiedy mimo dobrej obsady
otrzymujemy intrygę trochę za bardzo rozciągniętą, a przy tym podaną trochę za
szybko, nie klejącą się. Trochę mi tam brakowało dynamizmu, podkręcenia atmosfery, trochę więcej
mięsa na kościach wątków pobocznych. Może dzięki temu zakończenie robiłoby
większe wrażenie, bardziej uderzałoby w widzów i byłoby bardziej klarowne.
Tymczasem mnie intryga nie zdążyła poruszyć, a wręcz w pewnym momencie zaczęłam
się zastanawiać „ale jak to, to już?”. Myślę, że to dlatego, że o ile do
takiego Kowalskiego zdążyliśmy się przyzwyczaić, poznać jego ambicje i sposób
bycia, to ten drugi wątek gdzieś tam się przewijał i zdawało się, że idzie w
kierunku A, kiedy nagle – hyc! – kierunek B, proszę państwa, proszę się przejmować.
Pozostaje mieć nadzieję, że jakoś się to naprawi w następnej części, że wątek Newta i ten drugi, mroczny, będą się lepiej zazębiać.
Na
sam koniec kilka słów o oprawie wizualnej i powiem szczerze, że to jest to.
Tych wszystkich nieśmiałków, niuchaczy i innych magicznych futrzaków bardzo mi
brakowało w Potterze i cudownie było się im wszystkim przyjrzeć. Jeden czy dwa
może były trochę zbyt udziwnione jak na mój gust, ale złotopióry gryfopodobny
pan całkiem mnie kupił. Szkoda tylko (mały spoiler!), że nie miał szansy
pobłyszczeć na koniec w słońcu – miałby szansę przebić scenę ze Smaugiem w
drugiej części „Hobbita” (koniec spoilera).
Poza
tym świetnie zostały zgrane drobne elementy, które są nam znane z
dotychczasowych filmów – jak choćby pewne detale w wystroju ministerstwa – z ogólnym
wyglądem minionej epoki – zarówno w kwestii wystroju wnętrz jak i ubioru.
Dzięki temu dostaliśmy coś całkiem nowego, ale nie zupełnie obcego – taki efekt
jak najbardziej zasługuje na pochwałę. A na lata 20. czy 30. zawsze miło jest
popatrzeć.
Mam
nadzieję, i mówię to z zachowaniem należytej powagi, że w następnej części
przebiegnie przez ekran 1500 jednorożców. W końcu to magiczne stworzenia powinny być tu głównymi bohaterami.
Podsumowując, seansu nie odradzam, ale też nie polecam entuzjastycznie. Nawet to, co mi się nie podobało nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, by się bardzo oburzać, a za to pewne elementy były sympatyczne. Przekonajcie się sami, jeśli jesteście potteromaniakami, w innym wypadku zastanówcie się czy nie wybrać czegoś innego.
Podsumowując, seansu nie odradzam, ale też nie polecam entuzjastycznie. Nawet to, co mi się nie podobało nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, by się bardzo oburzać, a za to pewne elementy były sympatyczne. Przekonajcie się sami, jeśli jesteście potteromaniakami, w innym wypadku zastanówcie się czy nie wybrać czegoś innego.